Dobre samopoczucie

Na forum dyskusja na temat habilitacji. Wstępna diagnoza jest następująca. Habilitują się wszyscy, co chcą, przepycha się habilitacje bardzo słabe, trzeba zatem zrobić coś, co zastopuje tę tamę barachła. Argumenty padające w dyskusji są tradycyjne. Albo należy znieść habilitację, albo należy wprowadzić kolokwium habilitacyjne.

 

Zanim dodam moje trzy grosze na ten temat, chciałbym zauważyć, że poziom habilitacji różni się znacznie zarówno między dyscyplinami w różnych dziedzinach, jak i wewnątrz ich. Nie da się porównać poziomu habilitacji z fizyki z habilitacjami z socjologii, tak jak sie nie sa porównać habilitacji z psychologii z habilitacjami z pedagogiki. Są dyscypliny, które sobie radzą nieźle z utrzymywaniem poziomu postępowań, są też takie, w których poziom jest niski, czasem dochodzący do kompromitującego.

 

Wbrew mojemu wcześniejszemu optymizmowi, nie uważam, by były proste sposoby na naprawę. Zniesienie habilitacji oznacza usunięcie przewodów habilitacyjnych z widoku publicznego, niestety nie wiem, co miałoby zmienić kolokwium habilitacyjne. Warto bowiem pamiętać, że za czasów obowiązywania kolokwium habilitacyjnego nauka polska nie kwitła, a zniesienie go nie spowodowało dramatycznej zapaści. Jak wielokrotnie pisałem, kolokwium habilitacyjne to igrzyska dla tych, którzy już przeszli habilitacyjne bęcki.

 

Czy opisywane często na blogu profesroa pedagogiki habilitacje (czasem z dorobkiem nie wychodzącym poza uczelnię) staną się lepsze dzięki kolokwium? A wewnątrzuczelniane postępowania awansowe podniosą poprzeczkę dla pedagogów? Wątpię.  Co więc zrobić? Instytucjonalnie chyba nic. Mówię to z bólem zawiedzionych nadziei, że nowa habilitacja przyniesie bardziej widoczne zmiany. Nie przyniosła – jednak przynajmniej ujawniła skalę problemu. Kontrola jakości nie istnieje i nie będzie istnieć. Wszystko, co można robić, to zwracać uwagę na te habilitacje, które są żenujące, w sferze pulicznej, a przy okazji robić swoje.

 

Zmiany nastąpią (mam nadzieję), ale bardzo powoli. Na razie możemy jedynie psuć dobre samopoczucie przypychającym i przepchniętym.

 

Habilitacja ponad wszystko!

Na stronach Centralnej Komisji pojawiło się kolejne postępowanie 'zagranicznego’ psychologa. Oto mamy badacza, którego dorobek bije na łeb, na szyję dorobek niejednego polskiego profesora psychologii, jednak oczekujemy, że tenże psycholog 'zrobi’ polską habilitację. To jednak polska habilitacja czyni z badacza człowieka i bez tejże habilitacji ani rusz. Podobnie było zresztą w przypadku omawianej niedawno habilitacji prof. Nezleka. Światowy, nieświatowy, habilitacja musi być.

 

Refleksja, jaka mnie naszła, dotyczy umiędzynarodowienia nauki polskiej. Wszystkim tym, którzy chcieliby otworzyc polską naukę dla 'zachodnich’ badaczy (profesorów i nie tylko) wskazuję te postępowania jako zimny prysznic studzący ich zapędy. To habilitacja wyznacza wartość badacza, a nie żaden dorobek. I o ile obaj psychologowie mają korzenie polskie i da się im wytłumaczyć, po co ta habilitacja, wątpię, by tak łatwo poszło z profesorem Johnem czy Mary. Nawet amerykański profesor swój honor ma! I choć habilitacja nie jest wcale  koniecznością w tych sytuacjach, to jednak obaj badacze wybrali tę właśnie drogę. Bo przecież to habilitacja…

 

Warto, co prawda, zwrócić uwagę, jakiś już czas temu na forum pokazało się postępowanie profesorskie amerykańskiego profesora fizyki (też pochodzenia polskiego). No, ale fizycy jakoś sobie lepiej w tym wszystkim radzą.  Pomimo tegoż postępowania, to przewody habilitacyjne z psychologii pokazują, jak trudno jest i, jak podejrzewam, będzie umiędzynarodowiać polską naukę.

 

Ale może to taki promyk nadziei. Może właśnie to badacze pochodzenia polskiego (czy po prostu Polacy pracujący za granicą) są forpocztą otwarcia nauki polskiej i wskazania, że otwarcie to jest ruchem we właściwym kierunku. I może jednak warto przejść przez te ileś habilitacji, by nawet ci, którzy zarządzają nauką dostrzegli to. Jednak ten promyk ledwo co się pojawił, a już może zostać zgaszony cieniem nowego kolokwium habilitacyjnego.

 

Władza strachu

Na forum i tu dyskusję wywołał dokument przedstawiający zasady  przeprowadzania postępowań habilitacyjnych na polonistyce na UAM. Dokument ten wprowadza kolokwium 'przedhabilitacyjne’, na którym prawdopodobnie (choć nie jest to powiedziane wprost) podejmowana będzie decyzja, czy pozwolić habilitantowi na złożenie wniosku habilitacyjnego. W dyskusjach dokument ten spotkał się z krytyką, jeden z forumowych prawników wypowiedział się o nim w słowach wręcz dostadnych.

 

Dodaję moje trzy grosze dla porządku kronikarskiego, ale również dlatego, bo mnie cholera bierze, gdy czytam o 'umowie społecznej’ czy nowym 'obyczaju’. Umowa społeczna ma to do siebie, że prawo głosu mają wszystkie umawijące się strony. Tu oczywiście nic takiego nie występuje. Grupa profesorów, w nieustannej trosce i dbałości, narzuca habilitantom procedurę, która jest niezgodna z prawem. Prawem kaduka wydział wprowadza dodatkową poprzeczkę dla habilitantów, którą habilitanci, chcąc, nie chcąc, będą musieli zaakceptować, albo zrezygnować z habilitowania się na tym wydziale (do czego ich zachęcam).

 

Już nie raz pisałem tutaj o tęsknocie na kolokwium. Możliwość przeczołgania habilitanta, odzyskanie nad nim władzy strachu jest jak narkotyk, którego pozbawieni zostali profesorowie z UAM. Walczą z zespołem abstynencyjnym, jednak możliwośc uzyskania kolejnej działki jest zbyt silna.

 

Dla pełnej jasności dodam, że nie wierzę ani trochę w troskę i dbałość. Wprowadzenie nowego obyczuju (tak samo idiotyczne jak obwieszczenia o narodzinach nowej tradycji) to chęć przywrócenia tej bezpośredniej, na wyciągnięcie ręki, władzy profesora nad habilitantem. Strach w oczach habilitanta, drżący głos i ręce, kropelki potu – oto nasze habilitacyjne igrzyska, których biedni poloniści poznańscy zostali pozbawieni. Przywracają je, kompromitując się przy okazji.

Piórkiem i smyczkiem

Nie mogłem sie oprzeć i postanowiłem udokumentować fotograficzny zapis przewodu habilitacyjnego z nauk muzycznych. Wydaje mi się tylko, że habilitantka umniejsza rangę wydarzenia mówiąc o jakimś zwykłym recitalu. To przecież było kolokwium habilitacyjne, którego częścią był habilitacyjny recital! Na szczęście jednak wszystko poszło śpiewająco.

 

W naukach plastycznych mogłoby być podobnie zresztą. Habilitant szybko coś maluje, rzeźbi czy instaluje, a wszyscy mają wiele uciechy.

My chcemy igrzysk!

Ostatno kilkukrotnie rozmawiałem o habilitacji i naszła mnie refleksja na temat walki o habilitacje. Mam wrażenie, że zaostrzył się konflikt między reformatorami i tradycjonalistami. Szczególni ci drudzy coraz głośniej domagają się powrotu do 'starej habilitacji’, z kolokwium, z 'poznaniem’ habilitanta. Jest to walka o przywrócenie utraconych przywilejów. Nie idzie tu bowiem o żadne podniesienie poziomu habilitacji, chodzi jedynie o jak najpełniejszą kontrolę nad rzeczywistością.

 

Gdy zmieniono procedurę habilitacyjną, miałem nadzieję, że to początek zmian w dobrym kierunku. Obok przejrzystości, nastąpił wyraźniejszy nacisk na dorobek międzynadorowy, ocena skupiona bardziej na dorobku, wyeliminowanie kolokwium jako najbardziej subiektywnej i 'lokalnej’ części postępowania. Okazuje się jednak, że te zmiany to za dużo. Kontrola wchodzących do klubu musi zawierać, jak to ujął celnie p. Chałupka, pokaz w strojach kąpielowych.

 

Jednak to nie jest tylko walka o kontrolę nad dostępem do klubu. To walka o subiektywizację oceny, o ponowne wprowadzenie 'widzimisię’. Do recenzentów już chyba dotarłą jawność recenzji habilitacyjnych i to, że są one komentowane, krytykowane, wyśmiewane. Tego już najprawdopodobniej nie zmieni się, ale kolokwium habilitacyjne daje przecież przestrzeń do powiedzenia każdej głupoty czy podstawienia habilitantowi nogi z pełną bezkarnością.

 

Dwa lata temu pisałem o tym, że postępowanie habilitacyjne przestało być instytutowymi czy wydziałowymi igrzyskami. Harcownicy siedzą znudzeni nie mogąc wdawać się w pojedynki, które muszą wygrać. Wtedy dochodziły do mnie plotki, dzisiaj walka rozpoczęła się na dobre.

 

Apocalypto

Na forum pojawiła się linka do stanowiska Komitetu Automatyki i Robotyki PAN w sprawie powrotu kolokwium habilitacyjnego. To już kolejny postulat w tej sprawie, ten jednak jest wyjątkowo kuriozalny.

 

Państwo profesorowie wskazują, że to dzięki kolokwium ocenią, czy habilitant przygotowany jest do przedstawiania i obrony poglądów naukowych. I mam nieśmiałe pytanie: a co z publikacjami? Czy one czasem nie wskazują na umiejętność przedstawiania poglądów naukowych? A konferencje naukowe? Jak sobie radzą uczeni ze świata, którym nie dane było przejść przez kolokwium? Dziw bierze, że nie legną przy pierwszej próbie przedstawiania i obrony. A wszystko oczywiście w trosce o naukę, nie mówiąc o tradycji naukowej. Oczami wyobraźni widzę kolokwia habilitacyjne w średniowiecznej Padwie czy Oxfordzie, czuje też to brzemię ciążące na barkach profesury automatyki i robotyki. 

 

Ale Komitet jest przynajmniej szczery. Habilitacja to 'dopuszczanie do grona’. Państwo profesorowie nie chcą dopuszczać do klubu byle kogo i byle jak. Kolokwium to obrzęd przejścia, więc habilitanta trzeba przeczołgać, a znosząc to wszystko habilitant pokaże, jak bardzo mu zależy. Nowa procedura habilitacyjna mówi habilitantowi, że jeśli uprawia naukę, dostaje habilitację. Piszesz dobre artykuły/książki, jesteś w klubie. A członokowie klubu mówią: No jak tak można!? Przecież jesteśmy jeszcze my, starzy członkowie i chcemy decydować. Nie żadna nauka, ale MY!

 

Przypomniała mi się scena z filmu Apocalypto. Kilku wojowników z włóczniami chce trafić w kilku bezbronnych, którzy starają sie tych włóczni uniknąć. Wydaje mi się, że Komitet Automatyki i Robotyki protestuje przeciwko odebraniu im włóczni i okazji do tego, żeby porzucać w habilitanta.

 

Impreza?

 Postanowiłem wrócić do argumentu profesorów Kosmulskiego i Pronia w sprawie przywrócenia kolokwium habilitacyjnego.Te postulaty pojawiają się coraz częściej, a ja nadal nie widziałem takiego, który by mnie przekonał w najmniejszym chociaż stopniu. Profesorowie piszą:

 

Innym czynnikiem, który mógłby pozwolić na radykalne podniesienie poziomu habilitacji, byłaby obligatoryjna obecność kandydata podczas posiedzenia komisji. Rzetelny recenzent ma zawsze od kilkunastu do kilkudziesięciu (w skrajnych przypadkach) uwag krytycznych i polemicznych dotyczących publikacji i autoreferatu kandydata, które warto z nim przedyskutować, sprawdzając przy okazji jego kompetencje naukowe. Zdajemy sobie sprawę, że taka procedura jest stresująca, podobnie jak dawne kolokwium habilitacyjne, ale bezstresowo podnieść poziomu habilitacji się nie da. Niezależnie od dbałości o poziom wniosków awansowych, dyskusja naukowa przynosi korzyści wszystkim jej uczestnikom, a więc także członkom komisji.


 

Jaką więc strategię powinien przyjąć habilitant? Przyznać recenzentom rację czy może stać przy swoim? Bo przecież żadna dyskusja nie zmieni tego, co jest w publikacjach. Jeśli recenzentom się nie podoba, to może lepiej by powiedzieć, jaka wielka szkoda, że habilitant nie mógł się skonsultować z recenzentem, bo taka konsultacja przyniosłaby arcypublikacje! Może nawet przyklęknąć, spuścić pokornie oczy?

 

Najciekawsze jest jednak to, że obowiązkowa dyskusja ma przynieść korzyści członkom komisji. Ale jakie to mają być korzyści? Półgodzinna rozmowa spowoduje, że będą wiedzieć, jak głosować? Czy może chodzi o satysfakcję, że jednak mogli przeczołgać habilitanta? A jak to wszystko ma podnieść poziom habilitacji? Nie mam pojęcia.

 

Warto też przypomieć, że profesorowie Brzeziński i Izdebski, odnosząc się do braku kolokwium, mówią o braku sposobu na 'poznanie habilitanta’.  Może są towarzyscy?

 

Kolokwium ponad wszystko

W najnowszym numerze Forum Akademickiego pojawiła się odpowiedź na artykuł profesorów Brzezińskiego i Izdebskiego. Niestety, postulaty profesorów Kosmulskiego i Pronia nie są tak jasne jak w poprzednim artykule. Widzę je tak.

 

1. Ograniczenie kompetencji rad wydziału na rzecz recenzentów, bo przecież oni podpisują się pod swoją recenzją imieniem i nazwiskiem. Autorzy dodają, że uważają, że członkowie rady wydziału, czasami niemający pojęcia o tym, co robi habilitant, nie powinni głosować przeciwko decyzji recenzentów. Autorzy piszą też o powoływaniu 'prawdziwych ekspertów’.

 

2. Wprowadzenie „kolokwium habilitacyjnego”. A zatem, jak piszą autorzy, habilitant powinien być obligatoryjnie obecny podczas posiedzenia komisji. Oczywiście, autorom chodzi o debatę naukową.

 

I to chyba wszystko. Nie zgadzam się z tymi postulatami. Autorzy piszą, że „czynnikiem, który w największym stopniu wpływa na obniżenie poziomu habilitacji jest niska jakość recenzji.” Recenzje to streszczenia autoreferatu, a przecież recenzja powinna być analizą wszystkich publikacji dorobku habilitacyjnego. Niestety, profesorowie zdają się nie zauważać sprzeczności, w którą wpadli i nie wskazują, jak spowodować, by recezenci nie streszczali autoreferatu. Wydaje mi się też, że streszczanie autoreferatu nie jest głównym problemem nierzetelnych recenzji, które czytałem.

 

Domagając się dokładnej analizy publikacji habilitanta, autorzy polemiki wskazują na dodatek, że recenzenci czasopism pokpiwają swoją rolę i wiele artykułów  zawiera błędy merytoryczne i redakcyjne. A wszystko dlatego, że recezenci są anonimowi. Ja z kolei myślę, że recenzenci nie są anonimowi dla redakcji. No i przecież Kosmulski i Proń samo mówią o nierzetelnych recenzjach habilitacyjnych, które są podpisywane! Znam też wiele czasopism, w których jakość zamieszczanych artykułów wskazuje, że recenzenci poważnie podchodzą do swej oceny. Nawiasem mówiąc, ja też tak robię.

 

O powrocie kolokwium habilitacyjnego nie mam już siły pisać. Uważam, że kolokwium habilitacyjne nie ma sensu.

 

Strona 138

Kilka godzin po opublikowaniu poprzedniego wpisu dostałem maila w jego sprawie. Mój korespondent opisuje kolokwium habilitacyjne, w którym brał udział. Podczas kolokwium jeden z recenzentów wziął książkę habilitanta i zaczął go z niej przepytywać. Recenent prosił np. o komentarz do, powiedzmy, piątego zdania na stronie 138. Oczywiście recenzent książkę (która nie była zresztą rozprawą habilitacyjną)  miał przed sobą, a habiitant nie. To nie przeszkadzało się profesorowi oburzać na odpowiedzi habilitanta.

 

Mój korespondent pisze mi o tym, wskazując, jak nierealistyczny jest mój postulat nagrywania i udostępniania (komukolwiek) nagrania w tym wypadku z kolokwium habilitacyjnego. Co prawda, w 'kuluarach’ zachowanie recenzenta zostało potępione (za jego plecami), jednak upublicznienie takiego zachowania odbija się również na samej radzie, a może i na dyscyplinie. Innymi słowy, nagrania z posiedzeń rad i komisji pokażą nam kuchnię habilitacyjną, której nie chcemy i nie powinniśmy zobaczyć.  Przecież same strony Centralnej Komisji nadszarpnęły znacznie wizerunek habilitacji jako uczciwej bariery przez miernotą. Czytania dyskusji państwa profesorów możemy po prostu nie zdzierżyć.

 

Gdy czytałem tego maila, utwierdzałem się w przekonaniu, że  nagrywanie tego typu posiedzeń jest niezbędne. Cena w postaci co kwiecistszych wypowiedzi czy też komentarzy dotyczących poszczególnych zdań w książce habilitanta wydaje się wartą zapłacenia.

A może by z matury?

Prof. Śliwerski rozpoczyna swój nowy wpis następującym zdaniem:

 

Pani Ewa Bielska zdała wczoraj kolokwium habilitacyjne i po wykładzie na temat relacji między władzą i autorytetem uzyskała nominację Rady Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach na samodzielnego pracownika naukowego.

 

To zdanie jak w soczewce pokazuje według mnie cały problem z kolokwium habilitacyjnym. Dla Profesora kolowium się zdaje. To egzamin, podczas którego już-za-chwilę-profesor musi odpowiedzieć na pytania, czasem podobne do tych, na które odpowiadają studenci starszych lat. Niedawno kolega opowiadał mi o swoim kolokwium, na którym zadano mu kilka pytań z kursów z trzeciego i czwartego roku.

 

I jak już habilitant wykaże się wiedzą z czwartego roku studiów, może zostać profesorem podwórkowym. Na tytuł naukowy należałoby zadawać pytania z repertuaru maturalnego.