Ludzie listy piszą, tylko nie wiadomo po co. Ostatnio pojawiły się dwa listy otwarte.
Pierwszy, zdecydowanie bardziej irytujący, to list w sprawie szczepionki na Covid19 (nie daję linka, żeby nie popularyzować szkodnictwa). Oczywiście, jak kto chce, nie sobie pisze listy otwarte, zamknięte i uchylone. Jednak drażni mnie bardzo, gdy inicjatorem listu w sprawach czysto medycznych, jest politolog, który nawet nie udaje, że się nie zna.
I teraz tak. Załóżmy przez chwilę, że apelujący koryfeusze mają rację, i szczepionka rzeczywiście zmieni nasze DNA, zaczną nam łuski rosnąć i życie na Ziemi zmieni się nie poznania. Jeśli jednak mają takie podejrzenia, to zakładam, że oni, jako to naukowcy, napisaliby natychmiast do czasopism takich jak Lancet czy NEJM, które publikowały już na ten temat. Jestem przekonany, że taki list zostałby natychmiast opublikowany, a świat przejrzał by na oczy, a my byśmy znów byli centrum (wszech)świata i wszyscy chcieliby polskie habilitacje.
Ba, oni od razu wysłaliby list do rektora Oxfordu, wskazując, że jego współpraca z AstraZeneca jest skandalem nad skandale. Tak by zrobili naukowcy. Aż trudno sobie wyobrazić przecież, że ci naukowcy, nie chcą ocalić ludzkości całej przed katastrofą.
Ci jednak koryfeusze nauki postanowili napisać do prezydenta. A ja się zacząłem zastanawiać, po co. Prezydent ma napisać do Pfizera? Przecież on nie ma zdania na ten temat. Od tego są badacze, najlepiej ci od wakcynologii, prób klinicznych i epidemiologii. Politologię można w tym wypadku o kant pewnej części ciała roztrzaskać. Przy okazji, to samo można zrobić z medycyną, która zamiast badania prowadzić, listy otwarte pisze.
Nawiasem mówiąc, już kilkoro sygnatariuszy się wycofało z podpisu, bo okazało się, że myśleli, iż podpisują co innego.
Drugi list otwarty zacytowano już w komentarzach. Tym razem jest to list otwarty profesorów i tylko profesów. Jak wiadomo, profesorowie to ludzie ważni i mówią ważne rzeczy. I nie należy rozwadniać, rozmiękczać, tudzież robić innych rzeczy doprowadzających do kontaktu słów profesorskich z werbalnym badziewiem nieprofesorów.
Nie będę się tu pastwił nad samym listem. Moim zdaniem jest, nie wiem, jak to ładnie powiedzieć, głupi. Jak można napisać:
Działania te mają doprowadzić do zmiany wizerunku osoby godnej najwyższego szacunku w kogoś współwinnego odrażających przestępstw.
No przecież najpierw należałoby poczekać z ustaleniem, czy jest czy nie jest współwinny, nie? Ale ja się nie chcę wypowiadać (a przynajmniej nie na tym blogu) na temat JPII, tego, co robił czy nie robił. Bez względu na to jednak, jakie są moje poglądy, takiego listu nie podpisałbym i uważam go, co więcej, za szkodliwy.
Wielokrotnie pisałem tutaj, że uważam zaangażowanie środowiska w politykę, nazwijmy to, pozaakademicką, za błąd. Uważam, że profesor jako profesor nie powinien się wypowiadać na tematy polityczne (wiem, wiem, to czasem jest bardzo rozmyte), wspierać stanowisk politycznych czy partii. Dlatego krytykuję kilku rozpolitykowanych profesorów (sam zresztą politykowania nie uniknąłem w przypadku strajku kobiet – no i git).
Profesorski list w obronie byłego papieża jest listem, który pokazuje, że wbrew deklaracjom, prawda jest obojętna. Papież wielkim papieżem/Polakiem/intelektualistą był. A jak nie był? No jak nie był, skoro był, mówią nam profesorowie świeccy i inni. Wiecznie żywy Gombrowicz by się uśmiał setnie.
Ten list otwarty pokazuje środowisko akademickie jako silnie zideologizowane. „Swoich”, lubianych przez nas, bronić będziemy nawet listem otwartym. Tych mniej lubianych zawsze możemy uwalić na doktoracie czy habilitacji. Wszak idzie o to, żeby wyszło na nasze.
Na zakończenie dwie mądrości.
- Trzymajmy się z dala od polityki. Szczególnie teraz, w czasach, kiedy polityka bierze kilof i idzie walić nas i nasze miejsce pracy. Na oślep.
- Nie uważam, by sygnatariuszy tych listów należałoby karać czy napominać. Nie, moim zdaniem, należy ich wyśmiać.
Koniec i bomba, kto pisze listy otwarte, ten trąba.