Requiescant in pace

Tym razem w mediach pojawił się prof. Stec, który komentuje niedawne zmiany w punktacji czasopism. Nie będę streszczał wywiadu, jednak chciałbym wskazać moim zdaniem najważniejszą rzecz w wypowiedzi prawnika.

Otóż Stec mówi tak:

Teoretycznie powinniśmy publikować tam gdzie jest wysoki poziom, najlepiej międzynarodowo. Tylko że po tych zmianach dostaliśmy wyraźny sygnał, żeby się zabetonować i nie wychodzić na zewnątrz, bo jest to wygodne. Wystarczy wydawać czasopismo uczelniane, które dostanie dużo punktów. I publikować tylko tam. Zresztą nic dziwnego, że będziemy tak robić – patrząc z perspektywy menedżera, chodzi o uzyskanie jak najlepszego efektu, jak najniższym kosztem.

Innymi słowy, ministerialna dezynwoltura punktowa podważa jakiekolwiek starania, by przekonać ten legion ludzi publikujących u kolegi w dżurnalu, że warto się postarać. Oni się już dziekanom mogą śmiać w twarz wskazując na naiwność tych, którzy zaczęli się już starać.

Słyszę to parskanie śmiechem na wzmianki o publikacjach, liście A i innych cudach na kiju. Sam se Pan publikuj. Panie Dziekanie. My tu poważnie do sprawy podchodzimy i punkty trzepiemy, u  brazera-in-loł w garydżu. Wydział, Panie, ratujemy. Znaczy się, fakulty oraz institjut.

Warto jednak zaznaczyć, że ten proces zabijania międzynarodowości polskich uniwersytetów rozpoczął min. Gowin, który, z pewnością ze smutkiem, powiedział nam, że publikowanie w Białym Kruku to to samo jak w Palgrave Macmillan. Tzw. umiędzynarodowienie, które odmieniano przez wszystkie przypadki, dostało wtedy kosą pod poślednie żebro. Ale jeszcze trzymało się chwiejąc na nogach. Najnowszej ustawki punktowej ono już nie przeżyje. Zostanie złożone w grobie rodzinnym z wiarygodnością akademicką.

Requiescant in pace.

Punkty tak, wypaczenia nie

Gazeta.pl pisze, że na na uczelniach wrze. Wszystko z powodu, powiedzmy sobie szczerze, problematycznych ministerialnych interwencji w punktację czasopism. Właściwie to powiedziano na temat tego wszystko, co było do powiedzenia. Ba, nawet Komisja Ewaluacji Naukowej wyrwała sobie kilka włosów i wydała oświadczenie.  Nie mam nic do dodania do wszystkich głosów, szczególnie na polskim Twitterze akademickim, gdzie albo wyśmiewają, albo wyklinają.

Chciałbym jednak przypomnieć niedawny artykuł prof. Galasińskiego właśnie o punktach. Galasiński, który zaczął się pojawiać w Forum Akademickim, wali w punkty jak w bęben, pisząc na przykład, że wg punktacji on najpierw zgłupiał, a potem, ostatnio, zmądrzał bardzo, gdy wydał ostatnie dwie książki za 300 punktów.

To, co mnie zaciekawiło jednak, to kilka wypowiedzi polemicznych z tym artykułem, które pojawiły się na Facebooku. Szczególnie jeden profesor (nie pamiętam, kto, nie chce mi się szukać) bardzo się nie zgadza z Galasińskim, bo się nie da. A jak się nie da, to się nie da.

I tu właściwie zaczyna się mój post. Skoro się nie da oceniać inaczej niż punktami, no to mamy, cośmy chcieli, prawda? Skoro nie da się oceniać inaczej niż punktami, a punkty ustala minister, to o co teraz drzemy nasze akademickie gęby? Zaczęliśmy je drzeć, gdy minister Gowin wprowadził nam na listy wydawnictwa, of których wysypki dostaliśmy. Ale darliśmy się równie głośno, że bez punktów się nie da. Punkty tak, wypaczenia nie – oh, ten chichot historii.

I to właśnie była ta cytowana odpowiedź Galasińskiemu. Nie da się!! Po prostu się nie da. Punkty albo śmierć.

Nie za bardzo wiem, przyznam szczerze, na czym polega różnica między wydawnictwami Gowina a czasopismami Czarnka. Skoro po tych pierwszych nadal uważaliśmy, że od punktów nie ma nic, ale to nic nic, lepszego, to dlaczego nagle uważamy, że te ileś tam czasopism, których punktację skorygował obecny minister, przekreślają ideę punktów? To min. Gowin pokazał nam Białym Krukiem i innymi diamentami wydawniczymi, że nie o żadną ewaluację tu przecież chodzi. Min Czarnek nie zrobił nic innego.

I nie, nie bronię tu tego, co się stało. Wręcz przeciwnie, uważam te zmiany za skandaliczne. Mówię jedynie 'środowisku’, żeby się wzięło i stuknęło młotkiem. Bo dopóty dopóki będziemy pieprzyć o tym, że w polskiej nauce nie ma miejsca i możliwości na rzetelną ocenę ekspercką, to będziemy musieli znosić kolejne zmiany punktacji. A wszystko przecież w ramach systemu, który większość z nas uważa, że jest najlepszy z możliwych.

 

PS. Ja również wielokrotnie pisałem, że rzetelna ocena ekspercka jest niemożliwa w nauce polskiej. Mam za swoje, poczuwając się do odpowiedzialności za to, co się stało.

Przyznam jednak, że tak się walę młotkiem i walę i nadal uważam, że w polskiej nauce nie ma miejsca i możliwości rzetelnej oceny eksperckiej. I mamy dokładnie to, na co zasługujemy.

PS2. Szkoda, że Pani Wiceminister nie zaczęła się robić taka wrażliwa, gdy Białego Kruka z Paradyża wprowadzaliśmy na poziom Palgrave.

 

 

 

Gra o listę

Odpoczywam od wszystkiego, w tym od blogowania, Jednak liczba komentarzy pod poprzednim wpisem pogania mnie do napisania paru nowych słów. Chcę się odnieść do 2 komentarzy nt listy czasopism.

Pierwszy to komentarz prof. Letki.  Chcę się skupić na ostatnim akapicie. Letki pisze to:

Podsumowując, wykaz nie jest – i chyba nie było oczekiwań, że będzie – doskonały. Mimo pewnych istotnych niedociągnięć zdecydowanie docenia znaczące publikacje międzynarodowe w stosunku do publikacji lokalnych, i taki też był zamysł. Ma on pozwolić odróżnić jednostki, w których publikuje się średnio na poziomie 140-200 pkt. od tych za 100-140, 70-100 i mniej. Czy Teksty Drugie czy Journal of Parapsychology temu przeszkodzą? Moim zdaniem nie.

O ile rozumiem argument, jest on następujący. Nieważne, że lista jest niedoskonała, przecież doskonała i tak nie może być. Ogólnie zrobi to, co ma zrobić. I ogólnie to ja się z tym argumentem zgadzam, tylko że mnie on wkurza. Bo  jest on taki. Co prawda można by jeździć mercedesem, ale przecież nikt tego  nie oczekuje, więc jedziemy trabantem, który przecież, tak ogólnie,  dowiezie nas do celu. O co więc chodzi?

Irytuje mnie ten argument z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, bo po raz kolejny częstuje się nas byle czym, a my (w sensie tzw. środowisko) ma udawać, że wszystko jest w porządku, bo tak ogólnie jest. Po drugie, chciałbym wreszcie, żeby ktoś sie zastanowił, co ta lista będzie oznaczać dla tysięcy poszczególnych osób. Innymi słowy, ilu osobom właśnie powiedziano, że to, gdzie publikują, jest do kitu, ba, ich dorobek jest do kitu, bo jest nowa lista. I jeśli chcą mieć dobry dorobek, muszą zacząć publikować gdzie indziej.

Nie wiem, rzecz jasna, ile takich jest. 10? 100? 10.000? Zadałbym inne pytanie. Ile musi być takich osób, byśmy musieli uznać, że lista jest do kitu. I irytuje mnie założenie, prof. Letki wydaje się to robić, że może w kilku szczegółach są jakieś problemy, ale tak ogólnie, to jest git. I teraz to już będziemy znać prawdziwą wartość publikacji. A to jest bzdura na kółkach.

Drugi komentarz, na który chcę zwrócić uwagę, to blog prof. Jaskułowskiego, który bezlitośnie punktuje myślenie dyscyplinami. Cóż, do cholery z socjologią ma wspólnego agronomia czy nauczanie języka angielskiego jako języka obcego? Wpis Jaskułowskiego po raz kolejny pokazuje, to, na co zwracano uwagę wielokrotnie. Przypisywanie czasopism do dyscyplin jest głupie i nie może zadziałać. I nie działa.

Piotr Stec na swoim blogu wskazuje po raz kolejny to, co pokazują inni. Lista zniechęca do umiędzynarodowiania. Pisze:

Niemal nieopłacalne będzie publikowanie za granicą, bo większość czasopism, których tematyka związana jest z prawem naszej części świata (Europy ogólnie mówiąc) jest nisko punktowana. Czyli dostaniemy skutek odwrotny do zamierzonego.

Na dodatek tego wszystkiego, grupa ekspertów z socjologii oświadczyła, że ich propozycje punktowania różnią się tak znacząco od tego, co opublikowano, że umywają ręce (nie potrafię znaleźć linka). Na Twitterze przedstawiciel MNiSW powiedział, że skoro wiedzieli, że tak może być, to o co im chodzi. I ja się z nim zgadzam. Nie trzeba było pchać do ministerstwa i przykładać do tego masakry ręki. Po tym, co się stało z listą wydawnictw i 80-punktowym Białym Krukiem, czy naprawdę ktoś miał złudzenia, że listę ułożą eksperci?

Niestety, to my (środowisko) będziemy musieli tę żabę zeżreć i jeszcze powiedzieć, że nam smakowało. Wszak, jak twierdzi minister, nigdy nie było tak szeroko zakrojonych konsultacji ze „środowiskiem”. I, jak sądzę, znów ma rację. Szkoda tylko że nie dodaje, jaki był poziom ignorowania tychże konsultacji.

Nie wyszło jak zwykle. Wyszło jeszcze gorzej

Lista, jaka jest, każdy widzi.  Zarówno tu, jak i na Twitterze, a i jeszcze gdzie indziej, mamy dyskusje na temat nowego produktu MNiSW. Produktu, który został obwieszczony w ministerialnym okólniku jako „Koniec punktozy”. Zastanawiam się, czy autor tegoż tytułu jest sabotażystą w ministerstwie, czy może kimś, w którego głowie myśl gości z rzadka i dotyczy nie znacznie ważniejszych tematów jak lista zakupów. Trzeba bowiem wyjątkowej inwencji, by uznać, że nowa lista przyznająca punkty czasopismom, kończy jakąkolwiek punktozę. W rzeczywistości punktozę umacnia i betonuje.

O punktach jednak powiedziano już wiele, ja swoje trzy grosze chcę powiedzieć o czym  innym. Otóż dość powszechnie zapowiadano, że przypisywanie czasopism do dyscyplin będzie działaniem karkołomnym i potencjalnie masakrycznym. I rzeczywiście, jak to powiedziano na Twitterze, nowa lista czasopism pieczętuje koniec interdyscyplinarności w nauce polskiej. W kilku już twitterowych dyskusjach zgłaszano już arbitralność decyzji o przynależności dyscyplinarnej czasopism. W dyskusji mówiono o psychologii, medioznawstwie, politologii, lingwistyce. Ja również widzę czasem absurdalne decyzji dyscyplinarne.

Bardzo mi się podobał przykład Journal of Ethnic and Migration Studies, który zakwalifikowano do prawa kanonicznego, a nie do nauki o polityce. Przecież to tak głupie, że trudno skomentować.

Nawiasem mówiąc, jeden z lingwistów zastanawiał się, czy decyzje takie nie są wynikiem przeniesienia debaty na temat tego, czym jest lingwistyka w Polsce, a czym na świecie, na listę czasopism. A zatem to, szerszy świecie zakres lingwistyki, w nauce polskiej celowo ograniczono. Dlaczego? A bo sobie paru polskich profesorów tak zdecydowało.

Poproszony o komentarz prof. Kulczycki na temat decyzji dyscyplinarnych, milczał.

Nowa lista to nie tylko absurdalne decyzje punktowe – o 100 pkt. dla Tekstów Drugich już napisano wiele. Żenujące jest to, że redaktor naczelny sam w tymże czasopiśmie pisze i to niemało!. Moim zdaniem jednak, to nie poszczególne punkty są kluczowym problemem listy. Kluczowym problemem są właście decyzji o przynależności dyscyplinarnej czasopisma. Decyzje często po prostu głupie i wywracające działalność badawczą całych grup ludzi.

Jakiś czas temu min. Gowin chwalił się, że układanie listy czasopism jest największym przedsięwzięciem tego typu w nauce. Mieliśmy się zawczasu zachwycić listą czasopism. Miało być bardzo pięknie. Niestety, wyszło jak zwykle. Ba, wyszło jeszcze gorzej niż zwykle. Pozostaje mieć nadzieję, że wszyscy ci, którzy swymi nazwiskami firmują tę listę, spalą się ze wstydu.

 

Gorzów a nie grób dla kolegów!

Dopiero co poznaliśmy punktację wydawnictw, którą zaproponowało łaskawie nam panujące ministerstwo, a na Twitterze już awantura. No bo czy, na przykład, zapewne zacne wydawnictwo Akademii im. Jakuba z Paradyża w Gorzowie Wielkopolskim (o której niestety nigdy nie słyszałem), które znane jest, powiedzmy sobie wprost, jedynie autorom i ich rodzinom, powinno mieć tyle samo punktów co międzynarodowy Palgrave?

 

Z pewnym wstydem piszę, że ja również nie wiedziałem o istnieniu Instytutu Kaszubskiego, nie mówiąc już o jego wydawnictwie, ale żeby od razu zestawiać go z Wolters Kluwer czy de Gruyterem? Wydawnictw Uniwersytetu Opolskiego czy Politechniki Świętokrzyskiej, której istnienie również mi umknęło, jakoś również nie umieściłbym obok Manchesteru czy Indiany. Pomińmy już to, że Routledge za 200, to to samo wydawncitwo co Taylor & Francis za 80 punktów.

 

Mamy więc listę, na której lokalne i bardzo lokalne wydawnictwa zestawiane są z wydawnictwami międzynardowymi. Co więcej, mamy na liście wydawnictwa, których nie wiedzą nawet niektórzy pracownicy uczelni, na których te wydawnictwa działają, a obok nich są wydawnictwa leżące bardzo blisko kategorii vanity press. To wydawnictwa, które za pieniądze opublikują każdego, co się rusza i do wody nie ucieka.

 

Wydawnictwa na liście za 80 pkt. mają ze sobą wspólnego tyle, że wydają wydawnictwa zwarte. Nowa ustawa, jak się okazuje, kładzie nie tylko kres interdyscyplinarności i współpracy. Tego jednak było za mało. Ministerstwo właśnie kładzie też kres nie tylko idei umiędzynarodowienia polskiej humanistyki i nauk społecznych, ale również promowaniu ich doskonałości.

 

To, co napisałem, nie oznacza jednak, że jestem przeciwny wysokiej punktacji polskich wydawnictw. Nie, nie jestem. Są w polskiej nauce wydawnictwa, które warto by punktować wysoko, jest ich niewiele, ale są.  Jednak mnie się marzyło, by to zrobiono przyjmując perspektywę wszechświata, w którym wszyscy żyjemy. Wydawnictwo z Gorzowa, z całym należnym szacunkiem dla jego autorów, nie ma nic wspólnego z wydawnictwem z University of Manchester. Nic. Oni funkcjonują w innych światach akademickich. I dobrze by nie udawać, że jest inaczej.



 

Akademickie miareczkowanie

Dzisiaj post nieco lżejszy, ale chyba jednak poważny. Oto link do tweeta z fragmentem zabawnego przemówienia Carol Greider, laureatki nagorda Nobla z fizjologii/medycyny. Greider mówi o tym, że w dniu, kiedy została poinformowana o tym, że przyznano jej Nobla, jej wniosek grantowy, dotyczący również badań nad telomerami, został tego samego odrzucony przez NIH. Smaczkiem tego odrzucenia jest to, że komitet grantowy wiedział już o przyznaniu Nobla, uznał jednak nadal, że jej wyniki są zbyt wstępne. Noblistka dodaje, że nawet nagroda Nobla nie jest gwarancją, że ktoś nie powie ci, że i tak nie masz pojęcia o tym, co robisz.

 

Mnie jednak uderzyło co innego. Otóż zastanawiam się nad przyznawaniem grantów. Zastanawiam się na przykład nad tym, za co i po co przyznajemy granty i czy przyznający je eksperci dokonują refleksji nad swoimi uprzedzeniami czy preferencjami. Ba, prof. Śliwerski idzie nawet dalej, gdy tweetuje o ustawkach psychologów, żeby przepchnąć każde badziewie (pisał tu o grancie dla prof. Bilewicza). I choć ja wolę nie mówić o spisku psychologów przeciwko pedagogom i innym, przypominam sobie szeroko podawany tweet jednego z bardzo znanych brytyjskich psychologów, Richarda Bentalla, który napisał, że całościowy czas poświęcony tylko na pisanie grantów to dobrze ponad rok. Grantu nie dostał, bo wychodzi znacznie poza mainstream psychologiczny. 

 

Nie mam dobrego rozwiązania na granty. Jednak chciałbym, żebyśmy pamiętali, że modny na temat, nasze preferencje, 'mainstream’ nie są dobrymi doradcami, który wniosek powinien zostać finansowany, a który nie.

 

Na koniec wkleję innego tweeta, który zyskał dużą popularność niedawno:

 

Indiana Jones in 2018

  • finds the Ark of the Covenant
  • returns mystical stone
  • successfully finds Holy Grail

 

REF 2021 panel: „So Dr Jones, please could you evidence the reach and significance of your research impact”

 

I gdy czytam ten zabawny tweet, który niebezpiecznie przypomina rzeczywistość, coraz bardziej myślę, że my już zupełnie nie wiemy, co robimy. I chociaż jeszcze pamietamy o prawie Goodharta, nie pamietamy, do czego ono służy. A jeśli pamiętamy, to jesteśmy przekonani, że nas na pewno nie dotyczy.



Parametryzacja wyimaginowana

Z braku czasu nie zaglądałem przez ostatnich kilka dni do komentarzy, więc nie wiem, czy o tym już było. Jednak z kronikarskiego obowiązku donoszę o nowym wpisie prof. Kulczyckiego na temat określania się dyscyplinarnego na potrzeby parametryzacji.

 

Kulczycki pisze:

 

…reprezentowanie dziedzin i dyscyplin przez pracowników prowadzących działalność naukową w ewaluowanym podmiocie jest tak kluczowe dla władz uczelni instytutów. Oczywiście reprezentujemy dziedziny i dyscypliny według nowego podziału obowiązującego od 1 października 2018 r.

 

O tym, jak głupie jest zapisywanie się do dyscyplin, pisałem kilkukrotnie. O tym, że nowa ustawa idzie w kierunku przeciwpołożnym do tego, w którym podąża nauka światowa, również. Na naszych oczach umiera interdyscyplinarność w nauce polskiej.

 

W mojej uczelni trwa już dyskusja na temat tego, co robić. Na szczęście nikt nie uważa, że my coś reprezentujemy, czy też że zapisywanie się do dyscyplin odzwierciedla jakąkolwiek rzeczywistość naukową, badawczą czy jeszcze jakąś inną.

 

Dyskusja idzie w dwóch kierunkach. Po pierwsze zapisujemy się do dyscypliny naszych stopni. Zaletą tego rozwiązania jest jego prostota. Po drugie, zapisujemy się tam, gdzie powie nam uczelnia. A zatem to mądrzy stratedzy uczelniani zadecydują, gdzie powinniśmy się zapisać, a zrobią to tak, żeby uczelni przyniosło to najwięcej zysku. Zalętą tego rozwiązania jest jego dopasowanie dopotrzeb uczelni. Mówiąc szczerze, nie mam bardzo wyrobionego  zdania, która z opcji jest lepsza. To, co jednak jest najważniejsze dla mnie, to zrozumienie, że zapisy dyscyplinarne są działalnością z pogranicza creative writing. 

 

I tu chciałbym się podzielić wnioskiem najważniejszym. Otóż nowa ustawa osiągnęła to, czego jeszcze nie osiągnięto chyba w polskiej parametryzacji. A mianowicie, podstawą oceny parametrycznej będzie rzeczywistość w całości wyimiganowana (to ostatnio popularne słowo). Można jednak dzięki temu uznać, że wprowadzono do parametryzacji nowy wymiar.  Bowiem do tej pory oceniano nasze publikacje i działalność naukową (z wieloma zastrzeżeniami, można uznać, że oceniano jakąś rzeczywistość instytucjonalną). Teraz jednak oceniać będziemy również zdolności władz uczelni do tworzenia literatury, może nie od razu pięknej, jednak prawie na pewno nie literatury faktu.

 

I tak to przyszłe pokolenia będą studiowały polską literaturę niepiękną, choć z pewnością należącą do fikcji literackiej.

 

Świat nie zadrżał

Kolejny na temat parametryzacji. Polskie Towarzystwo Socjologiczne opublikowało opinię na temat projektów rozporządzeń MNiSW. Moim zdaniem, opinia ta zawiera spostrzeżenia trafne i mam nadzieję, choć dość niewielką, że ministerstwo zapozna się z nią. Podejrzewam jednak, że na zapoznaniu się skończy.

 

Opinia nie zawiera niczego nowego. Pańszczyzna dyscyplinarna, dziwna klasyfikacja dyscyplin (warto tu przypomnieć, że w polskiej nauce znika astronomia – Kopernik się w grobie przewróciła!), zniechęcanie do badań współautorskich, podważanie interdyscyplinarności. Wszystko to wiemy, o wszystkim rozmawialiśmy na blogu, a i przeczytaliśmy w prasie.

 

Ale wydaje mi się, że szczególnie jedna z uwag jest ważna i warto się nad nią zastanowić głębiej. Otóż PTS zwraca uwagę na 6 progów punktowych i wskazuje, że różnica między czasopismami zakwalifikowanymi z 200 i 140 pkt. w rzeczywistości naukowej jest niewielka, jednak w polskiej parametryzacji kolosalna. Zgadzając sie z tym, chciałbym tu dodać swoje trzy grosze.

 

Otóż zmieniając obiekt parametryzacji z jednostki na dyscyplinę, MNiSW wydaje się nie rozumieć, że dyscypliny nie są jednorodne i nie jest tak, że wszystkie subdyscypliny mają podobnie punktowane czasopisma. Oczywiście można argumentować, że przy ocenie wszystkich pracowników z dyscypliny to się 'uśredni’ (podobnie jak uśredniało się w parametrzyacji jednostek), jednak wcale nie jest to takie pewne, szczególnie w małych grupach. Wydaje mi się też, na nosa, że różnice subdyscyplinarne ujawnią się wyraźniej w nowym systemie.

 

Znacznie poważniejsze konsekwencje może to mieć przy ocenie pracowników.  Punkty parametryzacyjne nie do tego służą, jednak to one są najczęściej używane w ocenach pracowników. Ja mam niestety tak, że najlepsze czasopisma, w jakich mogę publikować, mają co najwyżej 140 punktów, inne 100, a jedno, bardzo dobre i szanowane czasopismo ma jedynie 70 punktów. Co ciekawe, część czasopism, w których publikuję, relatywnie obniżyła się w ocenach, część została, mniej więcej, na tym samym poziomie. Z dnia na dzień więc, nie robiąc nic, stałem się pracownikem o znacznie gorszym dorobku.

 

Jednak pomimo tego że w polskiej parametryzacji jestem znacznie mniej atrakcyjnym pracownikiem, poza polską nauką, nic się nie zmieniło. Zupełnie nic. I ja nadal mam tak samo przyzwoite publikacje. Nie do końca wiem, jak to ma być z tym umiędzynarodowieniem, jednak nauka międzynarodowa nie za bardzo zwraca uwagę na polskie przepisy parametryzacyjne.

 

Na koniec, to właściwie mam pytanie. Czy poza samym ministerstwem ktoś jeszcze uważa, że pomysły MNiSW mają sens?

 

Ogon macha psem

Pod poprzednim wpisem kardla napisała:

 

Niestety już teraz dostaliśmy maila od szefostwa z poleceniem służbowym dostosowania strategii publikacyjnej do nowych przepisów. I informacją, że w przypadku wyboru złej strategii, najprawdopodobniej konieczne będą zwolnienia… 

 

Bo chociaż jeszcze nie wszystko wiemy, to wiemy już wystarczająco dużo, by instytucje reagowały na doniesienia z MNiSW. No i zareagowała przynajmniej jedna, jestem przekonany, że inne podążą jej śladem. I teraz kilka komentarzy.

 

1. Mam nadzieję, że uczelnie powstrzymają się przed tak idiotycznymi nakazami. One przecież nie mają sensu. Ogon zaczął machać psem! My mamy publikować w najlepszych pismach nadających się do opublikowania naszych badań, a nie tam, gdzie minister uzna za stosowne.

 

2. Mam wrażenie, że obecne plany parametryzacyjne to próba ręcznego sterowania nauką wedle pomysłu jednego czy drugiego urzędnika. Warto pamiętać, że prędzej (miejmy nadzieję) czy poźniej, zasady parametryzacji się zmienią. Mam nadzieję, że szkody, które zapowiadane zmiany dokonają, nie będą drastyczne.

 

3. Po raz kolejny piszę, że w nauce polskiej umiera interdyscyplinarność. I nie jest to wcale piękna śmierć. Wszyscy ci, którzy znajdują się w mainstreamie swych dyscyplin, będą zachwyceni nowymi zasadami. To czystość dyscyplinarna będzie decydować o jakości badań, dokładnie odwrotnie niż w świecie, którym warto się przejmować. Nigdy nie słyszałem, by badacz amerykański czy brytyjski martwił się o to, czy publikuje 'w dyscyplinie’. Nauka polska jak zwykle toruje nowe drogi – tym razem wprost do XIX wieku.

 

4. To, co mnie (i pewnie innych) przeraża w nowych doniesieniach, to to, że ci którzy jeszcze rok temu byli świetnymi badaczami, bardzo przydatnymi dla uczelni, z dnia na dzień mogą się znaleźć na aucie. Z dnia na dzień minister Gowin dokona rewolucji w polskiej nauce. I nie, nie będzie to rewolucja 'projakościowa’, jak to przekonywali dyscyplinarni mainstreamowcy. Nie, 'konstutucja nauki’ spowoduje, że tym, którzy świetnie sobie radzą żonglując dyscyplinami w przestrzeni pomiędzy nimi, mówimy, że są do bani. A nas jest znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać.

 

Konstytucja nauki wywraca naukę polską do góry nogami. Moim zdaniem, sądząc po tym, co wiemy dzisiaj, to tylko zła zmiana.

Co to będzie, co to będzie?

Chciałem zacząć ten wpis od kilku przekleństw….Sprawdziłem bowiem przynależność dyscyplinarną czasopism, w których opublikowałem ostatnie kilka artykułów. Okazało się, że wszystkie są z innych dyscyplin. I jasny szlag mnie trafił. Od ładnych parę lat robię to samo, publikuję w czasopismach, które wydają mi się stosowne do tego, co robię. Teraz okazuje się, że publikuję w kilku dyscyplinach (jedna z nich nie występuje w nauce polskiej) na raz, co więcej, dyscypliny, w których publikuję powtarzają się z rzadka. Żeby było jeszcze śmieszniej, żadne z czasopism, w których ostatnio publikowałem, nie zostało przyporządkowane do dyscypliny, w której pracuję (w sensie – dyscypliny mojej habilitacji etc.).

 

I tu chciałbym zauważyć co następuje. Noż, do jasnej cholery, to nie ja jestem problemem, tylko ta debilna parametryzacja, którą nam szykują.