Na UŁ bez zmian

Od kilku miesięcy toczy się na Uniwersytecie Łódzkim postępowanie dyscyplinarne w sprawie plagiatu osoby pracującej na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych.  Są nadzieje, że  w tym miesiącu sprawa trafi do komisji dyscyplinarnej UŁ. Zostałem poproszony o ten post, bo na Wydziale są również obawy, że sprawa zostanie wyciszona.

Powiedziałbym nihil novi sub sole, ale… W zeszłym tygodniu z biura dziekana wyszły materiały na radę wydziału, w których znalazł się projekt uchwały rady, która dotyczy pozytywnego zaopiniowania wniosków o Nagrodę Rektora UŁ. Z tegoż projektu wynika, że o nagrodę indywidualną I stopnia za osiągnięcia naukowo—badawcze  ubiega się m.in. osoba, wobec której toczy się owo postępowanie.

Żeby było jeszcze śmiesznej w zeszły czwartek uchwała została przegłosowana (33 osoby za, 6 przeciw).

Teraz jest szansa w Senacie UŁ, który ma się odbyć dzisiaj.

Chciałbym dodać, że odrzucam argument, że osobie jeszcze nie został udowodniony plagiat, więc jest niewinna. Postępowanie się toczy, zbieżność tekstu, wobec którego popełniono plagiat jest oczywista.

PS. Pisałem w pośpiechu, teraz trochę poprawiłem.

Habilitant z gąską w ogródku

Jakiś czas temu napisałem wpis o bardzo sprytnym sposobie na pisanie książki habilitacyjnej. Sposób ten polega na tłumaczeniu całych akapitów cudzych publikacji i opatrywanie ich przypisem odsyłającym do tłumaczonego źródła. W ten sposób trudniej autorowi zarzucić plagiat, a sam autor nie musi się za bardzo namęczyć. Główną działalnością i wkładem  habilitanta jest bowiem tłumaczenie fragmentów (niezbadana do tej pory jest rola Google Translate w tej habilitacji). Trzeba tutaj zresztą dodać, jest to działalność nietrywialna – wszak przybliżanie polskiemu czytelnikowi dzieł zagranicznych można nawet i traktować jako umiędzynarodowienie polskiej habilitacji.

Wydawałoby się, że praca habilitacyjna oparta (w niezbadanym do końca stopniu) o kompilację tłumaczeń, nie wystarcza do tego, by przynieść autorowi upragniony stopień doktora habilitowanego. Okazuje się jednak, że na Uniwersytecie Warszawskim, zacnej uczelni, której  prorektor niedawno tweetował, że znalazła się bodaj w trzeciej setce uniwersytetów na świecie, habilitacja przeszła bez większych trudności. Nikt się o nią nie bił, nikt postępowań dyscyplinarnych nie wszczynał. Po prostu habilitacja się należała, a jak się należała, to się należała.

Niestety, doniesiono mi pocztą elektroniczną, że sprawa odżyła. Otóż nieznana mi osoba (od razu mówię, żeby nie było – nie wiem kto) poinformowała wydawcę czasopism o tym, że habilitant czerpał z nich jak ze studni i w ten sposób tworzył swą pracę. I tu stała się rzecz nieoczekiwana.

Otóż niestety wydawca nie podzielił mojego zachwytu nad sprytem i kreatywnością habilitanta, ale się nadąsał, napuczył, napiął i skontaktował z wydawnictwem Elipsa, które wydało habilitacyjne dzieło. Nie jest znany proces otrzymywania, interpretacji, czy też po prostu rozkminiania listu zagranicznego. Skończyło się jednak tym, że książka habilitanta znikła z listy Elipsy. Nie ma. Puff.

Habilitant był w ogródku, przywitał się z gąską, dostał habilitację i profesura, a ty nagle ktoś mu mówi – won z powrotem do ogródka! Jak tak w ogóle można?!

Trzeba tu przy okazji stwierdzić, że swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem oba wydawnictwa wskazały całkowite niezrozumienie postępowań habilitacyjnych w Polsce. Bo co teraz ma zrobić biedny Uniwersytet Warszawski, który wspina się po lianach międzynarodowości niczym Tażan, a tu mu ktoś takie numery wykręca. Pochyliwszy się nad losem polskiego akademickiego Premierszypu, postanowiłem więc przynajmniej nakreślić problem.

  1. Po pierwsze, można nie zrobić nic. Walnąć łbem w piach, mając nadzieję, że sprawa zniknie.
  2. Można uznać, że jest po ptokach. Prof. Śliwerski uwielbia pisać o prawach nabytych, więc ja też to powiem. Habilitant jest już habilitowany, chyba jest profesorem uczelni (wszak zaświecił na uczelnianym firmamencie, nie to co taki, nie przymierzając, Górecki). Koniec kropka, dostał, odleżało się, zatwierdziło.
  3. Można też uznać, że ktoś tu sobie zrobił jaja ze wszystkich. I podjąć działania idące w kierunku.
    • odebrania stopnia delikwentowi;
    • przeglądu postępowania tego i nie tylko;
    • przeglądu procesów awansowych (przecież to są jaja, co wy tam robicie).

Zasugerowałbym UW skorzystanie z trzeciej opcji. Przyjmuję jednak zakłady, że UW postara się zamieść sprawę pod dywan, wicie, rozumicie, po co w ogóle do sprawy wracać. A po co drążyć? A jaki jest w tym cel?

Zakończę jednak akapitem przekornym. Otóż przyznam szczerze, że marzy mi się opcja druga. Bowiem byłaby to pierwsza w Polsce habilitacja nadana na podstawie nieistniejącej rozprawy habilitacyjnej. Na dodatek nadana przez najlepszą uczelnię w Polsce. To byłoby największe jajo polskiej nauki, to jest statek-matka wszystkich galerii habilitacyjnych.

Mam nadzieję, że uda mi się poinformować o dalszym ciągu tej niepotrzebnie rozdrapanej sprawy.

Dodatek 22.08. Na Twitterze prof. Duszczyk, prostuje:

  • PS. We wpisie używałem ironii i sarkazmu.
  • PS2 Rozważam wprowadzenie nowego tagu: Uniwersytet Warszawski.
  • PS3 Wiem, jak się pisze Tażan.

O ułudzie bibliometrii i naukowych brylantach

Ostatnio nie mam czasu na wiele, więc zapuściłem się w blogowaniu. Jednak gdy zobaczyłem, że pod ostatnim wpisie jest już ponad 700 komentarzy, postanowiłem nadrobić zaległości. Przede wszystkim dziękuję za korespondencję, która może nie na co dzień, ale jednak przybywa. Smaczków w niej było kilka, ale skonstatowałem, nie mogę się zdecydować, czy z radością czy z rozczarowaniem, wszystkie zostały zapodane w dyskusji. Ale trzy tematy zostały.

1. Po pierwsze chciałbym zwrócić uwagę na wywiad Forum Akademickiego z prof. Kulczyckim. Wywiad dobry, jednak stwierdzenie, że nikt nie wymyślił niczego lepsze do zarządzania nauką za pomocą bibliometrii, jest co najmniej dyskusyjne (co również wskazano na Twitterze).

Starczy choćby popatrzeć na parametryzację brytyjską, która nigdy nie była 'metryczna’, a która nadal daje rezultaty w postaci nauki, do której nauka polska ma jeszcze daleko, a może i nawet dalej.  Co więcej, w dyskusji podkreślano, że brytyjskie uniwersytety odchodzą o 'pomiarów’ jakości zarówno ludzi, jak i instytucji.  Indeks Hirscha wcale nie jest świetną metodą oceny i chciałbym usłyszeć od prof. Kulczyckiego chociaż kilka słów na ten  temat. Jestem bowiem przekonany, ze on zna doskonale wady Hirscha, jednak przedstawia te miarę w wywiadzie tak, jakby dawała wyniki, które jasno i rzetelnie opisują rzeczywistość. Tak nie jest.

2. Zwracam uwagę na artykuł w serii o nieuczciwości akademickiej prof. Wrońskiego. Dopóki nauce polskiej energiczniej ściga się ofiarę niż plagiatora/kę, to właściwie nie ma o czym gadać.

3. Polecam też watek na forum DNU. Po raz kolejny mamy dziennikarza, który bezkrytycznie  mówi o wybitnych osiągnięciach naukowych wszystkich tych, którzy nie uzyskali habilitacji.

Cieszę się, że dziennikarze zajmują się stanem rzetelności w nauce polskiej, jednak warto czasem wziąć głęboki oddech i się zastanowić. Ja nadal nie widziałem uwalonej dobrej habilitacji, odwrotnych sytuacji widziałem z kolei wiele. Jestem również pewien, że zdarzają się habilitacje, które u jednych recenzentów przechodzą, choć u innych nie przeszłyby, podobnie z radami wydziału. Jednak z tego nadal nie wynika, ze wyrzucamy perły badawcze, które na harwardach, jejlach i berklejach byłyby podstawą wybitnych profesur, a w oxbridżu co rusz nowy 'regius professor’ byłby mianowany. Tylko my nie doceniamy tych diamentów. A mnie szlag  trafia, jak czytam te banialuki.

Przy okazji wracam jednak do tego, że nadal uważam (jak to pisałem już ze 2-3 lata temu), że posiedzenia komisji, szczególnie, jeśli jest na nich habilitant, powinny być rutynowo nagrywane. Nagrania powinny być udostępniane zainteresowanym. A jeśli jakiś wybitny profesor na nagraniu pieprzy jak potłuczony, to niech się za to sam wstydzi. Nagrywanie dyskusji awansowych jest w naszym wspólnym interesie, bo w naszym wspólnym interesie leży to, by  postępowania awansowe były przejrzyste i wiarygodne!

Przy okazji tegoż dziennikarstwa,  donoszę, że niedawno napisał o 'pseudohabilitacjach’ również prof. Śliwerski. Cytuje w poście on z listu innego koryfeusza pedagogiki polskiej, który napisał do jednej z habilitantek, która pojawiała się już nie raz na tym blogu. Otóż prof. Nalaskowski napisał:

Koleżanko! Kimże Pani jest, że miałaby się przeciwko Pani sprzysiąc cała polska pedagogika!? Na czym ta Pani wielkość, nie do strawienia przez innych, polega? Nienawidzą Pani za Nobla czy wykłady na Harvardzie? Rozpętana akcja pokazuje przede wszystkim u Pani absolutny, patologiczny brak pokory. Sama siebie osądza Pani najwyżej i bezkrytycznie. Wszyscy są głupi, bo się na mnie nie poznali.

Muszę powiedzieć, że czytam takie słowa i wraca do mnie wyrażenie noblesse oblige. Pan Profesor nie skorzystał z okazji, żeby się nie odzywać.

4. I na koniec drugi cytat z innego wpisu prof. Śliwerskiego. Pedagog odnosi się do sprawy dr. Zybertowicza. Pisze o sprawie tak:

Dla mnie nie ulega wątpliwości, że gdyby nie jego (Zybertowicza) zaangażowanie w kontrrewolucję polityczna PiS, nie byłoby problemu z rzetelnym odczytaniem jego osiągnięć naukowych. Całe szczęście, że Aleksander Nalaskowski jest już od dawna profesorem tytularnym, bo gdyby ubiegał się o prrofesurę dzisiaj zapewne zostałby potraktowany podobnie jak toruński socjolog.

I ja mam pytanie. Jeśli tak wpływowy uczony jak prof. Śliwerski, uważa, że Zybertowiczowi nie nadano stopnia z powodów politycznych, to czemu nie protestuje, z hukiem nie ustępuje z CK, nie donosi do prokuratury?! Bo ja sam będę sprzyjał sprawie, jeśli okaże się, że Zybertowicz profesorem zostać powinien, ale PO-recenzenci go uwalili. To byłby skandal.

Ale jeśli prof. Śliwerski tak sobie tylko pieprzy (nie pierwszy raz), bo mu pasuje do tego, by uzasadnić swój  brak  dorobku międzynarodowego, to ja bardzo proszę, niech Pan pieprzyć przestanie. I się Pan zastanów, co Pan mówi, Panie Profesorze. Nauka polska jest w rozsypce, więc dokładanie jej pałką polityczną jest wyjątkowo nieodpowiedzialne, szczególnie gdy robi to ktoś tak wpływowy jak Pan.  A robienie tego w czasach, gdy nauka musi się bronić i to czasem zajadle przeciwko sferze politycznej, jest nie tylko nieodpowiedzialne, jest to również wyjątkowo głupie.

Młot na doktorantkę

W najnowszym numerze Forum Akademckiego ukazał się kolejny artykuł red. Wrońskiego. Chciałbym skomentować pierwszą jego część. 

 

Otóż pisze prof. Wroński o tym, że na plagiacie przyłapano doktorantkę. Co więcej, rzecznik dyscyplinarny, niczym Zorro, nie czekał ani chwili i już dzień po wszczęciu postępowania wezwał doktorantkę na dywanik i przesłuchał. Równie szybko doktorantkę ukarano, skreślono i aż jestem zdumiony, że nie wybatożono. Sprawiedliwość okazała się rychliwa i skuteczna. A mnie szlag jasny trafił.

 

A  szlag mnie trafił nie dlatego, że ukarano plagiatorkę – ona na to zasługiwała. Szlag mnie trafił, bo co rusz czytam w rubryce Wrońskiego o tym, jak uczelnie ociągają się z postępowaniami dyscyplinarnymi i wymierzaniem kary za plagiaty. Jest jednak jedna ważna różnica między omawianym wyżej postępowaniem a tymi innymi. Otóż tutaj mamy do czynienia z doktorantką, z akademickim nikim, którego ukaranie nie narusza żadnych układów, układzików, ani innych akademickich 'szarych sieci’. Ukaranie doktorantki jest łatwe, a uczelnia sama sobie przyzna order za standardy, którym hołduje.

 

A już w następnej części artykułu autor pisze:

 

Instytuty PAN są dość hermetyczne, a środowisko naukowe niechętnie „pierze brudy” na oczach opinii publicznej. Bez jawności tych spraw nie ma publicznej kontroli, stad sprawy bywają „niedoprane”. 

 

I gdy czytam to, to nie mam wątpliwości, że doktorantkę należało ukarać. Jednak zastanawiam się, czy rzeczywiście należało ją pozbawić możliwości robienia doktoratu. Zastanawiam się również, czy  jej plagiat wynikł z środowiskowego przyzwolenia na nieuczciwość. Chciałbym na przykład, by rzecznik dyscyplinarny zbadał, czy plagiat doktorantki był wyłącznie jej pomysłem i nie wynikł ze środowiska, w jakim była. I czy po prostu ta doktorantka po prostu miała pecha. A jak się już okazało, że miała pecha, to się wszyscy wokół unieśli moralnie oraz stosownie oburzyli.

 

A doktorankta? Doktorantka jest na samym końcu akademickiego łańcucha żywieniowego. Ją, powiedzmy oględniej, da się wypluć z łatwością i rozmachem.

 

Szacunek też?

Nie pamiętam, kiedy ostatnio usłyszałem powiedzenie: Zdarzyła się gratka, pijanego pobić dziadka. Przypomniało mi się jednak, gdy czytałem najnowszy artykuł Marka Wrońskiego. Opisuje on plagiat pracy magisterkiej dokonany przez promotorkę i recenzentkę pracy. Promotorka ma stopień doktora, recenzentka ma tytuł profesorski. Obie Panie nie pogradziły jednak ustaleniami magistrantki i opublikowały je jako swoje.

 

Jak pisze prof. Wroński, takich sytuacji jest wiele. Za każdym razem uważam je za szczególnie żenujące i uwłaczające nam wszystkim. Jest coś wyjątkowo obrzydliwego w kradzieży własności intelektualnej osoby, której pracę się promuje, szczególnie gdy ta osoba jest na samym dole hierarchii akademickiej/badawczej. Profesor, który kradnie pomysły magistranta, staje poza nawiasem środowiska akademickiego. Uważam też, że taka osoba powinna przestać być profesorem.

 

Warto też podkreślić, że taki plagiat to nie tylko kradzież – to również podważenie jednej z najważniejszych relacji akademickich, relacji uczeń-mentor. Jest to przecież relacja, w której uczeń musi móc zaufać mentorowi, bez zawahań! To również dlatego plagiat pracy ucznia jest tak naganny.

 

Bez żadnych wątpliwości, każdy plagiat zasługuje na potępienie. Uważam jednak, że to właśnie plagiat pracy magistranta czy doktoranta zasługuje na szczególną sankcję zarówno ze strony instytucji, jak i ze strony środowiska. Bo to własnie takie intelektualne 'pobicie’ osoby, nad którą plagiator ma potężną przewagę.

 

Jest jednak jeszcze jeden wymiar całej tej sprawy. Otóż zupełnie nie rozumiem, jak osobie  zaawanowanej badawczo nie wstyd posługiwać się pracą małego akademickiego żuczka? Rozumiem, że wstyd umarł, ale czy umarł również szacunek do siebie?

 

Co by tu jeszcze spieprzyć, panowie?

Już jakiś czas temu dostałem kolejnego maila od p. Tomasza Burdzika, który pisze mi o kolejnych plagiatach dokonanych na jego tekstach. Trochę mi zajęło napisanie o tym, za co mojego korespondenta przepraszam,  i pojawił się już post na blogu prof. Pluskiewicza, który omawia tę sprawę. Żeby było śmieszniej, o plagiatach tekstów Burdzika pisałem już na początku 2016 roku. Odnotowuję sprawę z obowiązku pręgierzowego, ale mam też dwie refleksje. 

 

Po pierwsze, z całym szacunkiem dla p. Tomasza Burdzika, jego dorobek, jak mi się wydaje, nie jest szczytem możliwości naukowych w jego dyscyplinie czy specjalności (to zdanie to konstatacja trajektorii rozwoju naukowego, a nie ocena możliwości intelektualnych autora). Co takiego zatem powoduje, że  odkrywamy kolejne plagiaty jego tekstów. Czy plagiatorzy uważają, że on nie zauważy tych plagiatów? Czy liczą na to, że nawet jeśli ktoś zauważy, to nikt palcem nie kiwnie?

 

Po drugie, jest również coś tragicznego w tym, ze p. Burdzik pisze do akademickich blogerów z prośbą o to, by upublicznili jego sprawę. Ma jednak rację, prawda? Pamiętacie sprawę habilitacji p. Andrzejaka? Tak, tak, on robił habilitację, jak jeszcze bramy na guziki zamykano! I co? Sprawa jeszcze trwa, jak donosi prof. Wroński w Archiwum nieuczciwości. Mam wrażenie, że gdyby habilitacja była dziedziczna, to jeszcze wnuki Andrzejaka mogłyby sie nią legitymować, bo ktoś znowu coś spier…

 

I na koniec, chciałbym zwrócić uwagę na treść retrakcji artykułu p. Agaty Podosek:

Artykuł został retraktowany na żądanie Tomasza Burdzika poparte przez Komisję do Spraw Etyki w Nauce Polskiej Akademii Nauk.

 

Ja to bym pomyślał, że artykuł powinien zostać retraktowany dlatego, bo jest plagiatem, a nie dlatego, że pokrzywdzony autor się tego domagał! Co więcej, UJa trzeba prosić o to z poparciem, żeby łaskawie zgodził się oznajmić, że artykuł oszustki przestaje być artykułem? Że jest oszustwem i plagiatem! I ja mam pytanie: ładnie trzeba poprosić, czy zwyczajnie starczy?

 

 

Non possumus

W najnowszym numerze Forum akademickiego prof. Marek Wroński napisał artykuł pt. Jawność zabroniona. Pisze w nim o tym, że nowa ustawa ukróci jego działalność. Oto cytat z ustawy:

 

Akta postępowania wyjaśniającego i dyscyplinarnego nie stanowią informacji publicznej i nie podlegają udostępnieniu w trybie ustawy z dnia 26 stycznia 1984 r. – Prawo prasowe”.  

 

A właściwie to powinienem napisać: oto knebel Wronskiego.

 

Nie mam żadnych wątpliwości, że to, co pisze prof. Wroński w rubryce o nierzetelności naukowej na łamach FA, to niezwykle ważny, jeśli nie najważniejszy obecnie w Polsce, bat na naszych kolegów i koleżanki dopuszczających się plagiatów. Zapewne z przesadą, jednak powiedziałbym, że działalność Wrońskiego powinna być chroniona prawem. Pozwolenie na ukrywanie informacji o nierzetelności naukowej przez uczelnie i rady wydziału to pozwolenie na to, by sprawy zamiatać pod dywan.

 

Zupełnie nie rozumiem intencji ministra. Tak, w dużej mierze nie zgadzam się z propozycjami p. Gowina (np. anonimowi recenzenci), jednak rozumiem argumenty, dlaczego takie czy inne rozwiązania chce wprowadzić. Nie rozumiem jednak ukrywania postępowań, szczególnie że znaczna część działalności Wrońskiego to właśnie piętnowanie uczelni za opieszałość czy bierność w podejmowaniu działań przeciwko plagiatorom.

 

Ministrze Gowinie, do ciężkiej cholery, plagiaty toczą (znaczącą) część polskiej nauki. Nawet Panu powinno zależeć na tym, by je piętnować. Ba, nawet gdy dotyczą Pana kolegów i politycznych sprzymierzeńców partyjnych. Choć wiem, że Panu na tym nie zależy, to poparłbym (prawie) dowolną ustawę, która przykłada rozżarzone żelazo i wypala nieuczciwość akademicką. Niestety, Pan woli chronić ludzi, którzy podważąją podstawy działalności akademickiej. I powinien się Pan z tego powodu wstydzić.

 

Wiem, wstyd umarł.

Wolność jak źrenica

Marek Wroński pisze o kolejnym żenującym spektaklu habilitacyjnym. Wreszcie uznano, że habilitacja była plagiatem. Wroński pisze:

 

To właśnie on z powodu tego, że jego uwagi wskazujące na bezprawne zapożyczenia zostały zlekceważone zarówno przez Radę Wydziału, rzecznika dyscyplinarnego, jak i ówczesnych, pierwotnych recenzentów, przeprowadził wieloletnią walkę o przestrzeganie zasad rzetelności naukowej i o to, aby sprawiedliwości stało się zadość

 

No właśnie. Jak jest możliwe to, że recenzenci habilitacji ks. Zowczaka nie zauważyli, że

„jawnie naruszono prawa autorskie ponad 10 osób. Fakt ten sam w sobie można by uznać za w pełni dyskwalifikujący dla przyznania stopnia doktora habilitowanego dr. Zowczakowi”?

 

Nikt nie zauważył, łącznie z rzecznikiem dyscyplinarnym. I ja mam pytanie, rzecz jasna, retoryczne. Czy naprawdę nikt nie poniesie żadnych konsekwencji, uznamy, że sprawy nie ma? Bo wolność recenzenta, pardon, akademicka. I będziem jej bronić jak źrenicy oka, Częstochowy i może jeszcze innych rzeczy i wartości, które narodowo bronimy. Szlag mnie trafia, bo sami tniemy gałąź, na której siedzimy. Skoro sami nie traktujemy się poważnie, jak możemy oczekiwać poważnego traktowania przez innych?

Nieuprawnione zapożyczenia

Z obowiązku kronikarskiego odnotowuje kolejną habilitację z 'nieuprawnionymi zapożyczeniami’. Wszystko właściwie zakończyło się dobrze – habilitacji nie nadano, dodać można, że to znów pedagogika. Jednak na odnotowanie zasługuje to, jak sprawa jest badana.

 

Ironiczne jest bowiem, że w roli obrońcy habilitantki występuje…ofiara domniemanego plagiatu, bo do niego zwrócił się o opnię jej pracodawca. Ofiara, a przy okazji mentor habilitantki, pisze: 

 

W związku z powyższymi uwagami recenzenta Sekretarz Komisji Kwalifikacyjnej wystąpił o zajęcie stanowiska w tej sprawie przez autora prac, z których miały pochodzić owe „nieuprawnione zapożyczenia”. W obszernych pisemnych wyjaśnieniach przedstawionych Komisji autor szczegółowo ustosunkował się do wszystkich zastrzeżeń sformułowanych przez recenzenta. W konkluzji stwierdził jednoznacznie, iż dr Aneta Niewęgłowska w swej pracy nie dopuściła się żadnych „nieuprawnionych zapożyczeń”, a wykorzystanie badań i ustaleń autora było każdorazowo udokumentowane licznymi przypisami

 

Ofiara zatem rzuca się do obrony habilitantki, nie ma pretensji i ogólnie nie wie, o co chodzi. Mamy więc do czynienia z dramatyczną wręcz rozbieżnością w oglądzie rzeczywistości. Jeden profesor mówi – plagiat, pardon, nieuprawnione zapożyczenia, drugi, że przypisów jak mrówków. Ktoś tu, przepraszam za wyrażenie, rżnie głupa, co jakby nie przystoi profesorom.

 

I tak to zaczyna się kolejny smutny spektakl posthabilitacyjny. Niestety, na stronach UWM nie zamiescza się recenzji, nie można więc sobie wyrobić zdania co do tego, co napisał recenzent-oskarżyciel. Mam nadzieję, że sprawą zainteresuje się prof. Wroński i dowiemy się o niej więcej.

 

PS. Prof. Wroński poinformował w komentarzu, że 'zawieruszone’ recenzje znalazły się na stronach Centralnej Komisji. Co ciekawe, pojawiają się dopiero po wejściu w postępowanie. W innych postępowaniach widać je na poziomie strony ze wszystkimi przewodami.

 

Miłość niejedno ma imię

5 stycznia napisałem o badaczu, który popełnił plagiat. Napisałem o kompromitacji i takie tam inne rzeczy. Właśnie dostałem plik z konkordancją zapożyczeń tegoż domniemanego plagiatora wobec tej samej ofiary. Na pierwszy, a może i drugi rzut oka, sprawa wygląda poważnie. Wbrew zapewnieniom, prawdopodobnie dokonano kolejnego plagiatu.

 

Przyznam szczerze, że przeczytałem maila z pewnym niedowierzaniem. Jak napisałem w styczniu, gdybym chciał popełnić plagiat, przepisałbym jakiś artykuł z Namibii. Plagiat artykułu z Polski raczej nie wchodziłby w rachubę. Plagiat dwóch tekstów tego samego autora uznałbym za szaleństwo! Powiem więc wprost: trzeba być kompletnym kretynem, żeby dokonać plagiatu (przynajmniej) dwóch artykułów tego samego autora!

 

Współczując ofierze, chciałbym zwrócić uwagę, że może trzeba popatrzeć na te plagiaty inaczej. Autorze plagiatowany, masz wielbiciela! Może nie chcesz, ale masz. Może by warto plagiatorowi ze dwa artykuły zadedykować?