Dadzą, nie dadzą?

Kolejna medialna odsłona profesury Andrzeja Zybertowicza. Niby nie rozumiem, ale tak naprawdę doskonale rozumiem, dlaczego gazeta.pl o tym pisze. Podobnie jak w wypadku dr. Migalskiego, z postępowania awansowego zrobiono igrzyska. I 'cała Polska’ może się się emocjonować tym, czy dadzą, nie dadzą, a może jeszcze co innego wymyślą. Ci, co lubią Zybertowicza klną, na czym świat stoi, ci, którzy go nie lubią, zacierają z radością ręce. Patrzę na to i zanoszę modły, gdzie się da, żeby się ten cyrk skończył.

Ale tak jak historia Migalskiego, tak historia Zybertowicza, to historia, która ma swój morał. A morał jest następujący. Trzymajcie się z dala od polityki. Łączenie nauki i polityki, szczególnie w szerokiej humanistyce, niczym dobrym się nie kończy, a przykładem jest właśnie omawiana profesura. I właśnie dlatego zanim zacznę wylewać łzy krokodyle z żalu na Zybertowiczem, dodam, że uważam, że profesura na urzędzie jest nie na miejscu. Zastanawiam się zresztą, czy z można wrócić z polityki do nauki – jestem sceptyczny.

Warto też poczytać komentarze pod linkowanym wcześniej artykułem. Chyba żaden z komentujących nie ma złudzeń co do uczciwości procesu, co do rzetelności ocen. Nikt nie wierzy w to, że dorobek Zybertowicza zostanie oceniony bezstronnie. Nie – znajdą wreszcie takich recenzentów, żeby przepchnęli. A jak nie przepchną, to przecież to też będzie polityczne. I czy kogoś jeszcze dziwi, że tzw. społeczeństwo nie traktuje nas poważnie? No ale sami sobie to zgotowaliśmy ten los.

I tylko coraz bardziej wstyd jest.

Czerwona kreska (26.02)

Jako że pisałem o nieudanych habilitacjach wcześniej, z kronikarskiego obowiązku postanowiłem odnotować koniec batalii dr. Marka Migalskiego o uzyskanie habilitancji. UKSW (znany w pewnych kręgach jako Uksford) nadał politykowi stopień, kończąc tym samym 10-letnią drogę przez recenzje.

Tak jak poprzednio, nie mam zdania na temat habilitacji dr. Migalskiego. Mam jednak komentarze. Po pierwsze, cytowany w linkowanym artykule Antoni Dudek napisał:

W dniu dzisiejszym Rada Wydziału Nauk Historycznych i Społecznych UKSW po długiej dyskusji zatwierdziła w tajnym głosowaniu habilitacje dra Marka Migalskiego. Za głosowało 36 członków Rady, przeciw 1, zaś 3 wstrzymało się od głosu. W ten sposób po 10 latach habilitacyjna odyseja dra Migalskiego, która niestety wystawia fatalne świadectwo polskiemu środowisku akademickiemu znalazła swój finał.

I rzeczywiście, warto przypomnieć, że w poprzednich postępowaniach, dorobek dr. Migalskiego uzyskiwał pozytywne recenzje. To rady naukowe odrzucały jego wniosek. Gdyby trzymać się osądu recenzentów, habilitant powinien był uzyskać habilitację już dawno temu.

Jednak sprawy nie są aż tak oczywiste. Twitter podrzucił mi ciekawy tweet w którym autor pisze:

Taka była „hipoteza” habilitacji dr. Migalskiego. I tak, startował w „naukach o polityce”, a nie w poezji, publicystyce, zawodach metaforycznych czy opowiadaniu bajek

https://twitter.com/BrzezinskiMich/status/1097938882925088769

.com/Brzezins

Hipoteza była o tym, że rząd PiS z determinacją podjął się „dzieła budowania narodu”. Przyznam, że nie znam się za bardzo, jednak mam duże wątpliwości co do falsyfikowalności takiej hipotezy. Na cytowanym już zresztą tutaj blogu, prof. Jaskułowski zrecenzował dzieło Migalskiego w poście pod znamiennym tytułem:  Jak nie pisać o narodzie.

I teraz uwagi natury ogólnej. Nigdy nie lubiłem Migalskiego-polityka. Nie lubię jego poglądów, nie lubię jego polityki. Jednak mój komentarz dotyczy wszystkich naukowców-polityków, również tych, których (jeśli tacy są) lubię. Wolałbym, żeby naukowiec, który stał się politykiem, został w polityce. I żeby polityk, obojętnie, czy po sukcesach czy po okresie politycznej nędzy i rozpaczy, nie wracał do nauki. Chciałbym, żeby kierunek na linii nauka-polityka odbywał się tylko w jedną stronę i żeby nie było powrotu. Moim zdaniem, jest to szczególnie ważne w naukach społecznych i humanistycznych. Naukowiec polityk niesie ze sobą bagaż polityczny, którego, jak to kiedyś mówił Andrzej Drawicz, nie sposób zostawić w szatni. Nie chciałbym też, żeby mnie uczył profersor-polityk. Bałbym się, czy nie zostanę uwalony, gdy wygłosze poglądy niezgodne z linią partyjną egzaminatora.

Oczywiście, bez żadnych wątpliwości, jest dla polityków miejsce na uczelniach. Ba, były MSZ pracuje obecnie na Harvardzie! Niech jednak (były-)polityk nie udaje, że jest badaczem, naukowcem, niech nie prowadzi doktorantów. Rozdzielmy politykę od nauki. Niech to będzie nasza gruba czerwona kreska.

Asymetrie zobowiązują

Oto linkowany w dyskusji wpis doktoranta, który został zatakowany przez profesora. Goszczący po raz drugi na tym blogu profesor „czasem trzeba dać po ryju” Żerko zacytował (we wpisie doktoranta tweet w zrzucie z ekranu) wypowiedź doktoranta stwierdzając, że jest donosicielem.

 

Co zrobił doktorant? Zaprotestował przeciwko publicznemu zachowaniu innego profesora. To, czy doktorant ma rację czy nie (a nie jestem w pełni przekonany, że ma – nie na każde żenujące zadęcie retoryczne należy od razu reagować postępowaniem dyscyplinarnym), nie ma, moim zdaniem, większego znaczenia. Uważam bowiem, że nazywanie kogoś, kto oświadcza, że dba o standardy etyczne w nauce, donosicielem jest dość obrzydliwe. Uważam też, że rzucanie inwektywami profesorom nie uchodzi, a szczególnie nie uchodzi robienie tego wobec doktoranta. Dla mnie to zachowanie typu: zdarzyła się gratka, pijanego pobić dziadka.

 

Wzburza mnie oskarżenie o donosicielstwo, bo jakże łatwo rozszerzyć je o zgłaszanie plagiatów i innych, znacznie poważniejszych przewinień akademickich. Kto wie, ile osób zatrzyma się przeciw takim zgłoszeniom, bo przecież nik nie chce być okrzyknięty donosicielem. Co więcej, takie oskarżenie jedynie wspiera opiszałość komisji etycznych i innych władz w ściganiu choćby właśnie plagiatów. No przecież to wszystko można przecież uznawać za donosicielstwo. To co tu badać i dyscyplinować?

 

To kolejny wpis dotyczący publicznych zachowań profesorów, powtórzę więc to, co już pisałem wcześniej. Otóż nadal uważam, że profesura, jak szlachectwo, zobowiązuje. I wydaje mi się, że każde użycie inwektyw w debacie publicznej podważa nas wszystkich. No przecież, do ciężkiej cholery, nawet Żerko jest w stanie uprzejmie dopiec doktorantowi tak, że mu w pięty pójdzie. I nazywanie p. Krawczyka donosicielem, ze wszyskimi politycznymi konotacjami tego słowa, pokazuje tylko, jak nisko upada nauka.

[Ocenzurowano]

Oto zrzut z ekranu tweetów popularnego na Twitterze profesora (przepraszam za jakość).

 

Ze smutkiem, rozczarowaniem i zażenowaniem przeczytałem to, co prof. dr hab. Stanisław Żerko miał do powiedzenia na temat poturbowania kobiety, która wystąpiła przeciwko marszowi nardowców. Okazuje się bowiem, że w odpowiedzi na protest 'czasem trzeba dać po ryju’.

 

Ja z kolei powiedziałbym Panu Profesorowi, że czasem trzeba ryja zamknąć i się nie odzywać. Tak po prostu. I szkoda, że prof. Żerko nie skorzystał z opcji ciszy. Chciałbym dodać, że nie wiem nic o sytuacji, o której mowa na Twitterze i nie interesuje mnie ona. Ja po prostu uważam, że profesor nie powinien tak mówić publicznie. Tak jak profesor nie powinien mówić o strzelaniu do bydła, nie powinien mówić o dawaniu po ryju.

 

Debata polityczna w Polsce skończyła się już dość dawno. Ze świecą dziś szukać argumentów w sporach politycznych. Wszyscy sobie nawzajem dają po ryju. I właśnie dlatego, wydawałoby mi się, że profesorowie, ci od zaufania i prestiżu społecznego, powinni świecić przykładem takiejże debaty. Można, do ciężkiej cholery, nie zgadzać się (w miarę) uprzejmie! Co więcej, czy prof. Żerko zastanowił się nad tym, co jego studenci, doktoranci i młodsi koledzy pomyślą sobie o jego wypowiedzi. Nie chciałbym mieć takiego nauczyciela i mentora, bez względu na jego opcję polityczną.

 

Mam nadzieję, że Instytut Zachodni, pracodawca prof. Żerki, wypowie się na temat i odetnie od wypowiedzi swego pracownika. Mam też nadzieję, że instytucjonalnie i metaforycznie, da Panu Profesorowi po ryju. Może zapamięta. I może przeprosi. Na przykład mnie. Bo mnie jego słowa uwłaczają.

Nie da się bez polityki?

W komentarzach pod poprzednim wpisem, @charioteer napisała, że bez polityki się nie da. No niestety, chyba się nie da. No to piszę wpis 'polityczny’. Konferencja rektorów (KRASP) wydała oświadczenie, w którym apeluje do prezydenta o niepodpisywanie uchwalonych ustaw. To zresztą kolejny z apeli środowiska akademickiego do prezydenta, wcześniejsze, zignorowane, były w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. Pisząc te słowa, wiem, że wprowadzam politykę do bloga. No ale chyba rzeczywiście się nie da. Polska nauka nie może udawać, że jest gdzieś poza społeczeństwem.

 

Sam nie będę się wypowiadał na temat oświadczenia KRASP (popartego przez PAN oraz Obywateli Nauki). Z jednej strony, moje zdanie jest zapewne oczywiste, z drugiej ja raczej myślę ogólniej o roli nas, naukowców w społeczeństwie. Kiedy powinniśmy się wypowiadać, w jakich sprawach? Mówiąc szczerze, nie lubię seryjnych listów otwartych, z drugiej strony uważam, że są sytuacje, być może jak obecna, kiedy powinniśmy się wypowiedzieć.

 

Bardzo proszę o dyskusję, której nie będe musiał wycinać, bez personalnych dowalanek, zarówno wobec dyskutantów jak i osób, których zapewne będzie mowa. Będę na przykład wycinał wszystkie uwagi na temat zdrowia psychicznego konkretnych osób i grup.