Warszawski kapturek

Z radością donoszę, że wiem więcej o nieznośnej profesurze Macieja Góreckiego. Dostałem bowiem  kilka dokumentów.

Pierwsze dwa dokumenty to dwie uchwały Senatu UW. Pierwsze uchwała jest w sprawie 37 (tak, TRZYDZIESTU SIEDMIU) doktorów habilitowanych, których mianowano profesorami UW. Druga uchwała dotyczy jednego doktora habilitowanego – p. Góreckiego. Nie jestem pewien, czy w sprawie 37 świeżo upieczonych profesorów uczelni głosowano en bloc (byłoby to przezabawne), jednak wątpię w to. Wyróżnienie więc Góreckiego do rangi osobnego punktu obrad Senatu wskazuje, że sprawa jest ważna i kolosalna. Od razu wiemy, że nie idzie tu o jakiegoś zwykłego haba. Tu idzie o TEGO Góreckiego. Oczywiście tych 37 otrzymało rekomendację Biura Politycznego UW, Górecki nie.

Drugi dokument, który dostałem, to zestawienie dorobku Góreckiego z 8 politologami, którzy uzyskali rekomendację Politbiura. I tu, przyznam szczerze, spadła mi szczęka. Jeśli ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości co do uczciwości procesu, to ten dokument rozwiewa je w całości. Podam kilka przykładów (choć nie będę podawał nazwisk), żeby uzmysłowić, o co idzie.

Górecki, który nie dostał rekomendacji, ma 14 publikacji na WoS, jedna z osób, która uzyskała rekomendację, nie ma ani jednej. Ani jednej!! Ani na Scopusie, ani na WoS!  Ta osoba nie ma też ani jednego cytowania wg Scopus/WoS, mając przy okazji indeks h=0. Żadna z osób rekomendowanych nie ma więcej publikacji z Scopus/WoS niż Górecki. Indeks Hirscha Góreckiego to h=6 (WoS). Najwyższy h poza Góreckim to h=2 (WoS).  Górecki ma więcej cytowań zarówno wg Scopusa jak i WoS niż pozostali rekomendowani politologowie razem wzięci, ba, wg WoS ma ich czterokrotnie więcej, wg Scopua 2,5 raza więcej. Jeszcze raz: ponad cztery razy więc niż wszyscy pozostali rekomendowani politologowie razem wzięci!

No ale, jak donoszą mi, na Senacie UW nie wypada mówić o bibliometrii. Nie wypada!!! Ja przepraszam, ale nie wypada mówić o bibliometrii na obradach Senatu pierwszej uczelni polskiej. Czy was tam w Warszawie pogięło już doszczętnie?

Z kolei prominentny członek Politbiura (który nie skalał się chyba publikacją nie w naszej pięknej ojczystej mowie, nie sprawdzałem jednak publikacji w językach narodów bratnich) miał stwierdzić, że artykułów opublikowanych w systemie 'online first’ nie powinno się wliczać do dorobku, bo przecież nie są jeszcze opublikowane w czasopiśmie. Pod jakim kamieniem uchował się ten niezwykle ważny i wybitny profesor zwyczajny, może lepiej nie wiedzieć.

No i warto dodać, że dorobek dorobkiem, ale inny wybitny i medialny politolog miał stwierdzić, że promowanie licencjatów to jednak sprawa doniosła i nie należy z dorobkiem przesadzać. Pozostało mi się zadumać, czy osoba z samymi zerami w zestawieniu robi jeszcze cokolwiek innego poza promowaniem licencjatów, bo naukowo jakoś się chyba nie wysila.

Wynik głosowania: 38 za, 5 przeciw, 8 wstrzymujących się. Jakikolwiek komentarz jest chyba zbędny. Odnoszę wrażenie, że Uniwersytet Warszawski, a w szczególności jego politologia skompromitowały się. I szkoda, że się tak stało.

Życzę nowemu rektorowi UW pilnego i krytycznego przyjrzenia się systemowi awansów na uczelni. Taka sytuacja jak z prof. Góreckim nie powinna się nigdy więcej powtórzyć. I nikt na uczelni nie powinien myśleć, że nie ma szans na profesurę, bo go taka czy inna osoba nie lubi. Do mnie napisały dwie takie osoby.  Zacząłem się też zastanawiać, czy określenie komisji awansowej Biurem Politycznym nie jest krzywdzące. Dla byłych członków Politbiura, rzecz jasna. Być może należy mówić o sądzie kapturowym.

Obrona nieznośności

Zainteresowano mnie sprawą profesury uczelnianej jednego z ‘kontrowersyjnych’ komentatorów nauki i politologii. Mój (moim zdaniem wiarygodny) korespondent pisze wprost o ustawce, by profesurę uczelnianą uwalić z powodów np. publicznego konfliktu z jednym z naczelnych politologów kraju. Co ciekawe ważna komisja wysyłała wiadomości na temat uwalenia wniosku zanim otrzymała dokumentację.

Nie zawsze się zgadzam z dr. hab. Maciejem Góreckim, nie zawsze się zgadzam z tonem jego wypowiedzi, szlag mnie jednak trafia, bo po raz kolejny dostaję maila o tym, że badacz nie jest oceniany podług dorobku, ale podług osoby. A zdecydowałem się napisać o Góreckim z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, bo jest publicznie kontrowersyjny. Po drugie dlatego, bo jest to druga już na UW uwalona profesura osobie, która się „wypowiada”, o której słyszę w ciągu kilku tygodni. Po trzecie, Górecki jest jedną z osób, która z hukiem opuściła Radę Dyscypliny Nauk o polityce, zarzucając tejże radzie zachowania wręcz skandaliczne (wrócę do sprawy w następnym poście; była już o tym mowa w komentarzach).

Nie znam się na politologii, ale widziałem wystarczająco dużo habilitacji politologicznych, żeby wiedzieć, że dorobek Góreckiego, przynajmniej w polskiej politologii, jest znaczny, by nie powiedzieć wybitny. Dorobek Góreckiego to dorobek kilku (a pewnie w niektórych przypadkach i kilkunastu) polskich profesorów politologii.

Mój korespondent pisze, że komisja ds. zatrudniania na stanowisku profesora działająca na UW zaproponowała wydziałowi psychologii, by wycofał poparcie na profesury Góreckiego. Dlaczego? Bo tak. Argumenty, których użyto przeciw wnioskowi, okazały się pozastatutowe. A ja zadałem sobie trud przeczytania statutu UW dotyczącego profesur i nie trzeba doktoratu z politologii, żeby zobaczyć, iż Górecki spełnia warunki profesury uczelnianej UW z naddatkiem.

Już tylko smaczkiem w tej smutnej historii jest to, że sąd kapturowy ds. profesur Uniwersytetu Warszawskiego przekazuje Senatowi swą rekomendację w sprawie profesury delikwenta. W wypadku Góreckiego rekomendacja zaskutkowała tym, że sprawa w ogóle spadła z porządku obrad (co, jak się dowiedziałem, jest praktyką nierzadką). Przyznam, że jest to dla mnie szokujące. Rozumiem oczywiście, że komisja składa się z samych bardzo ważnych osobistości, ale czy naprawdę nie można sobie wyobrazić, że jakiś jeden członek Senatu (gdzieś z tyłu może) chciałby zagłosować przeciwko rekomendacji? Choćby tak dla różnorodności, by przywołać uroczą scenę z komisji parlamentu brytyjskiego w filmie Skyfall. Nie żebym był jakoś szczególnie w świecie bywały, jednak nie spotkałem się z sytuacją, że rekomendacja komisji o statusie niższym niż organ decydujący ma wpływ na to, czy ten organ w ogóle będzie mógł podjąć decyzję.

Zaiste dziwne to praktyki uczelni, która lubi świecić przykładem i czasem ten przykład do gardeł nam wszystkim wciskać. Może warto by zacząć od siebie? Być może warto też rozważyć zmianę nazwy z bylejakiej komisji na dużo bardziej stosowne, a i historycznie piękne, Biuro Polityczne.

Dr hab. Górecki bywa nieznośny, co do tego nie ma chyba większych wątpliwości. Ale do ciężkiej cholery, jakżeż nudne byłyby nasze uczelnie, gdyby tychże nieznośnych osób nie było. Bronię nieznośności pomimo tego, że mnie też czasem irytuje w stopniu wysokim. Jednak również takie enfant terrible jak Górecki ma niezbywalne prawo do tego, by rzetelnie oceniono jego dorobek. I jeśli uczelnia nie chce go mianować profesorem uczelni, to niech to powie wprost. My cię nie chcemy, bo jesteś nieznośny, bo cię nie lubimy, boś nawtykał publicznie naszemu koledze. Tyle że najpierw musi to wpisać do statutu.

Tu zgłaszam mój skromny blog jako platformę wykuwania nowego punktu o nieznośności w części statutu UW dotyczącej awansów profesorskich. Nawet nie krzyknę jak rektor, tfu, pierwszy sekretarz, „Pomożecie?”, bo wiem, że komentujący zakasają rękawy i wezmą się do pracy!

Co więcej, gdy wypytywałem w sprawie, dostałem maila, w którym mój korespondent pisze, że są na UW osoby, które nie mają po co pisać profesorskich wniosków. I tak nie dostaną, są nielubiani, wychylają się. Oczywiście nie wiem, czy tak się robi na Uniwersytecie Warszawskim, ale moim skromnym zdaniem, uczelnia, na której ktokolwiek tak właśnie myśli, ma duży problem.  Bo nie, nie jest to tylko sprawa osoby, która sobie coś ubzdurała. Co prawda, nawet doktorzy habilitowani mogą odlatywać do światów równoległych, ale zanim się ucieszymy takim wyjaśnieniem, najpierw się zastanówmy, czy rzeczywiście jest ono wystarczające. A sądząc z dokumentacji w sprawie Góreckiego, Wydział Politologii i samo UW powinny się głęboko zastanowić nad sobą.

To, co jest kluczowe tutaj, to to, że nie ubliżając żadnej uczelni, ten post nie jest o szkołach gotowania wody na gazie, którymi udekorowana jest Polska powiatowa. Ten wpis jest o najlepszej polskiej uczelni, uniwersytecie badawczym, który odmienia „międzynarodowość” przez wszystkie przypadki w co drugim zdaniu, które wychodzi z jego korporacyjnych ust. I dalibóg, nie rozumiem, jak taka uczelnia może sama się nie stosować do własnego statutu.

Chciałbym więc zapytać, czy każdy pracownik Uniwersytetu Warszawskiego ma tę samą uczciwą szansę, by jego/jej dorobek został rzetelnie, bezstronnie i transparentnie oceniony w każdym postępowaniu awansowym uniwersytetu. Oczywiście nie sądzę, by pod tym postem pojawiła się wypowiedź władz uczelni. Nie sądzę też, by rzeczniczka UW chciała wyjaśnić, co naprawdę się stało na posiedzeniu Biura Politycznego UW. Pytanie jednak pozostaje.

Na koniec, jeśli UW chce mówić o międzynarodowości, takie sprawy nie mogą mieć miejsca. Szczególnie postępowania wobec osób powinny być do bólu transparentne. Jak Państwo chcecie dalej robić ustawki, to może warto by się przenieść do Koluszek, Przemyśla czy też Białej Podlaski. Tam nikt was nie zauważy. Jeśli jednak wy chcecie się bawić ze starszakami, to może przestańcie się wiaderkami po łbach naparzać.

 

PS1. Wiem, że ‘Podlaski’ jest błędem.

PS2. Dedykuję ten post wszystkim tym, którzy chcą znieść habilitację.

Skomplikowanie cepa

W najnowszym numerze Forum Akademickiego pojawiła się debata na tematy awansowe. Pisula, Galasiński, Stec oraz czwórka Wojtulek, Kamiński, Jarzembska i Jastrzębska dyskutują o tym, jak jeszcze lepiej zrobić habilitację.

Prof. Pisula i czwórka autorów mają propozycje zmian. Ten pierwszy chce tego, co już było – można się habilitować gdzie bądź, ale pod nadzorem Centralnej Komisji, tfu, znaczy Rady, w której tylko doskonałość da radę. Psycholog niestety nie odpowiada na pytanie, kto będzie kontrolował kontrolujących, a czasy minione (czyli dogorywającej CK) wskazują, że nie jest to problem trywialny.

Czwórka autorów chce z kolei fakultatywności habilitacji, żeby nie było wertykalnie. Bo wertykalnie jest źle, a bez habilitacji też można. No można, tylko że czworo autorów nie pochyla się nad szczegółami pytania, jak będzie przebiegał proces awansowy w uczelniach. Piszą, że jak już będziesz miał dorobek, to zostaniesz stanowisko, proste jak budowa cepa. A uczelnie będą teraz bardziej elastyczne. A wszystko zapewne będzie się odbywało zupełnie inaczej niż w habilitacji, która projakościowa nie jest. Wyjątkowej naiwności trzeba, by myśleć, że te procesy awansowe (ale niehabilitacyjne) będą już tylko projakościowe. Trudno się nawet do tego odnieść.

Stec i Galasiński piszą inaczej. Stec mówi, że „wiara, iż zmiana przepisów zmieni ludzi, jest miła, ale naiwna. Ważniejsza jest, według prawnika, 'kultura cechu’. Zajmijmy się kulturą cechu, a dopiero potem reformujmy awanse. Galasinski pisze właściwie to samo, tylko wychodzi od negatywów. Skoro wśród nas zasiadają, piastują, namaszczają osoby nieuczciwe, to nie ma najmniejszego znaczenia, jakie będą awanse. Bo te osoby nadal będą nieuczciwe. Bardzo mi przy okazji miło, że lingwista cytuje tego bloga.

Rzadko, ale zdarza mi się zaglądać do moich wczesnych postów. To były posty, kiedy wierzyłem, że można. Tu trzeba zmienić, troche tu poprawić i habilitacja będzie jak ta lala. Niestety, nie będzie. Jak pisze Galasinski, zmiana przepisów nie spowoduje nagłego objawienia uczciwości akademickiej.

Stec i Galasiński się zgadzają. Są ważniejsze, podstawowsze, sprawy niż gadanie o habilitacji. Warto o tym pomyśleć po raz kolejny reformując akademickie postępowania awansowe.

Co się filozofom śniło

Jednym z częściej pojawiających się wątków w listach do mnie, jest wątek o tym, co powinno być podstawą postępowania awansowego. Innymi słowy, czy komisja ma prawo (a może czy powinna)  wychodzić poza wniosek awansowy. Pisałem już o tym kilkukrotnie na tym blogu, być może warto powtórzyć moje zdanie.

Przede wszystkim należy powiedzieć, że wychodzenie poza wniosek nie jest zjawiskiem jednorodnym i trudno udzielić jednoznaczną odpowiedź na każde taką próbę.

  1. Po pierwsze więc, możemy mieć do czynienia z wyjściem poza wniosek w postaci potwierdzenia informacji zawartych w tymże tym wniosku. Przypomina mi się wniosek habilitacyjny, który został uwalony przez dociekliwość prof. Śliwerskiego. Okazało się bowiem, że habilitant stworzył fikcyjną listę publikacji. Żaden z wymienionych przez niego artykułów nie istniał, co Śliwerski odkrył (chwała mu za to), a habilitant na wieki pozostanie habilitacyjnym oszustem. Moim zdaniem, działania potwierdzające informacje zawarte w dokumentacji są w pełni uzasadnione.
  2. Drugą formą wyjścia poza dokumentację, to uzupełnienie informacji. Habilitant powinien podać wydawnictwo, w której wydał książkę, liczbę stron, może też wartość indeksu h. Wydaje się, że można argumentować, iż tego typu działania mają na celu zwiększenie przejrzystości postępowania. Co więcej, nie podając np. wydawnictwa, w których się wydaje, można chcieć te wydawnictwa ukryć
  3. Trzecią formą, o której pisano do mnie, do 'kontekstualizacja’ informacji zawartych w autoreferacie. W przeciwieństwie do poprzednich sytuacji, tutaj recenzent chce uzyskać nowe informacje. Trendy publikacyjne, trendy cytowań, dorobek współautorów, można sobie wyobrazić całą masę informacji uchodzących za 'kontekstualizację’ tego, co piszę kandydat do stopnia czy tytułu. Moim zdaniem, takie poszukiwanie nowych informacji jest już na granicy akceptowalności. Można oczywiście wyobrazić sobie, że informacja na temat centrum badawczego, w którym przebywał habilitant, jest szczerym poszukiwaniem informacji przez kogoś, kto o centrum nie słyszał. Jednak moim zdaniem, poruszamy się tu już po gruncie grząskim, pełnym etycznych pułapek. Nie polecam, choć potrafię sobie wyobrazić sytuacje, które byłbym w stanie zaakceptować.
  4. Ostatnim sposobem wychodzenia poza dokumentację jest coś, co można by było nazwać wywiadem środowiskowym. Co o habilitancie 'myśli się’, ba, co myśli habilitanta szef? Czy habilitant, o czym tak chętnie pisze najwybitniejszy pedagog, miał okazję się 'skompromitować’? Warto przypomnieć sobie sprawę Diamentu polskiej inżynierii, który wypowiadał się nawet o orientacji seksualnej habilitanta. Wszystkie takie zabiegi są oczywiście godne potępienia. Jak często występują, tego nie będziemy wiedzieć. Podejrzewam jednak, że częściej niż się to filozofom śniło.

Oto moje zdanie na temat podstawy postępowań awansowych. Mam nadzieję, że uda się Państwu do tego postu odnieść, może przeczytamy o jakichś pozytywnych/negatywnych przykładach.

Profesorska przysługa

Pojawiła się petycja w sprawie profesury Michała Bilewicza. Gdy to piszę  110 osób ją podpisało, firmuje ją prof. Roland Imhoff.  A ja się nie mogę zdecydować, czy ona mi się nie podoba, czy mi się bardzo nie podoba. Petycja sugeruje, że niepodpisana nominacja profesorska dotyczy wyłącznie dr. Bilewicza, a na dodatek. że prezydent Duda nie podpisuje jej dlatego, bo Bilewicz bada uprzedzenia. A wszystko jest bez precedensu.

No i nie podoba mi się ta petycja, bo tu zapewne wcale nie chodzi tylko o jednego Bilewicza, a sprawa wcale nie jest bezprecedensowa. Wątpię też, by wstrzymywano Bilewicza przez jego badania. Wkurza mnie też, że świat w postaci prof. Imhoffa czy kogoś innego nie stanął w oburzeniu, gdy 10 lat temu mieliśmy pierwszą zamrażarkę profesorską (o czym parę osób i  tutaj i Twitterze już pisali).  Dziesiątki profesorantów czekało wtedy na prezydencki podpis, żaden z nich jednak nie miał tak dobrego kolegi jak prof. Imhoff.

Nie znam Bilewicza, darzę go jednak pewną sympatią jako uczonego o profilu publicznym, z żalem patrzę, jak jest obrzucany błotem szczególnie w mediach społecznościowych. Jednak w tym wszystkim nie o Bilewicza chodzi. Przecież tu nie chodzi o to, żeby Bilewiczowi dali, a inni dalej czekali, teraz czy za chwilę. Bo za innymi nikt się akurat nie wstawił. Jeśli idzie o cokolwiek, to o zasadę, a nie jednego psychologa, z mniejszym lub większym ego.

Zawsze uważałem, że tzw. profesura belwederska, a zatem nominowanie przez prezydenta,  jest czymś miłym. Fajną wisienką na miłym profesorskim torcie. Po raz drugi w niedługim czasie mamy prezydenta, który uznaje, że może sobie nie podpisać. Bo nie. Szkoda, bo zabiera nam tę wisienkę.

I niestety przykład dr. Bilewicza po raz kolejny  pokazuje, że profesura to zbyt poważna sprawa, by oddawać ja w ręce politykom.

Przy okazji jednak uważam, że petycja w sprawie jednej osoby, jakkolwiek sympatycznej, nie ma większego sensu. I stawiam orzechy przeciw migdałom, że jeśli coś ta petycja osiągnie, to to, że profesorant będzie czekał jeszcze dłużej. Bo przecież żaden Imhoff i jego klika nie będzie nam pluć w twarz i dzieci tumanić. Obawiam się, że ta petycja to niedźwiedzia przysługa dla p. Bilewicza.

No, ale zawsze mamy w zanadrzu  list otwarty. To listem uderzymy tam, gdzie naprawdę zaboli.

 

A indeksy rosły, rosły, rosły….

Zwrócono mi uwagę na następujące postępowanie o tytuł profesora, a w szczególności na recenzję nr 5. Przeczytałem i recenzja mnie zaskoczyła. Mam wrażenie, że poziom subiektywizmu recenzenta przekracza granice zielonego pojęcia.

Recenzent zaczyna od tego, że we wcześniejszym postępowaniu, które zresztą zakończyło się niepowodzeniem, napisał negat, ponieważ:

„najważniejsze i najlepiej cytowane artykuły nie wydawały się wskazywać na wiodącą rolę dr hab. NN”

I ja natychmiast zacząłem się zastanawiać, jakie go znaki na niebie i na ziemi wskazywały na taki stan rzeczy. Wkurza mnie też to, że profesoranta potępia się za to, że nie stworzył grupy badawczej tak, jakby to od tegoż profesoranta tylko zależało. Nie znam się, ale może w Zielonej Górze nie chcą grup badawczych i chwała profesorantowi za to, że sobie poradził współpracując z innymi. Może tak być, nie?

W nowym postępowaniu recenzent już jest bardziej zadowolony, bo, okazuje się, że profesorantowi wzrosło. I h my wzrosło, i cytowań mu wzrosło. I wcześniejsze 361 cytowań na profesurę się nie nadawało, a dzisiejsze 583 już się nadają. Muszę powiedzieć, że takie argumenty są tak głupie, że mi się nie chce z nimi nawet polemizować. Nie chciało mi się sprawdzać, ile cytowań ma recenzent, ale mam nadzieję, że ma przynajmniej 300 tysięcy. I niedługo zostanie cesarzem.

A na dodatek mało grantów ma profesorant.

I teraz ja chciałbym coś od siebie. Otóż im więcej czytam takich recenzji, im więcej oglądam argumentów, że 500 to mało, 700 to już super, 1500 to  mistrzostwo świata, a 3000 to cesarstwo kosmiczne, to  ja zastanawiam się, czy profesorant (a może i habilitant)  ma coś ciekawego do powiedzenia. I żeby nie było, ja jestem zwolennikiem oceny dorobku, a nie ponownego recenzowania publikacji profesoranta. Jednak nie dajmy się zwariować.

Znam profesora, który ma dorobek, co  jakby na mnie spadł, to samo suche by zostało. H jest większe niż bardzo duże, grantów jeszcze więcej i wyobrażam sobie, że autor omawianej recenzji piałby z zachwytów pokazując coraz to większe liczby, dzięki którym rzeczony profesor powinien już dawno zostać królem połowy galaktyki. Jednak tak się składa, że gdy w kuluarach pada nazwisko profesora, to miny są niewczesne i nikt dobrego słowa nie mówi. Profesor i jego zespół do perfekcji opanowali sztukę publikowania  i choć artykuły w większości nie donoszą niczego doniosłego, są publikowane. A to dlatego, bo technicznie są doskonałe (ba, profesor ma gotowca, na którym są oparte, żeby doktorantom się nie popieprzyło, co mają napisać). I potem są cytowane. A profesorowi rośnie i rośnie. I rośnie jeszcze trochę. Ale choć mi urosło znaaaaaaacznie mniej, nigdy bym się z nim zamienił na dorobek profesora, który składa się z wysokocytowalnych i technicznie świetnych błahostek.

Profesor  został profesorem w wieku raczej młodym, bo tak mu urosło, że nikt nie ośmielił się nawet zapytać, czy profesor ma coś ciekawego do powiedzenia. Bo, jak wieść kuluarów niesie, nie ma. Ale technicznie jest bardzo sprawny. I mu rośnie.

 

Żenada oburzenia

No to czas się wziąć za nowa akademicką bombę, czyli postępowanie profesorskie słynnego (w Polsce) i medialnego (w Polsce)  socjologa. Postępowanie zostało uwalone. Czy słusznie, czy nie, nie mnie sądzić. Nie znam się, choć te pozytywne-negatywne recenzje były bardzo krytyczne. Uważam przy tym, że aktualnie działający politycznie profesor (nie tylko ten zresztą)  nie powinien występować o tytuł naukowy. Jednak rozumiem, że mówimy tu o kwestii smaku, a smak, tak jak dno, w polskiej nauce i polityce zniknął tak dawno, że nikt nie pamięta o jego występowaniu w naturze.

Z nie do końca jasnego dla mnie powodu o postępowaniu napisała Gazeta.pl, Jakoś nie zauważyłem, żeby pisała o nadawanych profesurach, więc wyróżnia tę profesurę jako inną, szczególna, a ona taka być nie powinna. Gazeta napisała o tym, że o sprawie poinformował prof. Gadacz, który napisał, że nieprzyznaniem stopnia  środowisko stanęło na wysokości zadania. Napisał na FB, niestety, post już usunął. Na to wszystko z kolei oburzył się prof. Dudek, który uważa, że uwalenie dr.hab. Zybertowicza ma podłoże polityczne. Szkoda jednak, że nie oferuje żadnych dowodów na to. I jego post o kompromitacji i skandalu jest tak samo głupi jako post Gadacza o stawaniu na wysokości zadania.

I teraz ja swoje trzy grosze zaoferuję. O postępowaniu Zybertowicza pisałem  już wcześniej i pisałem bardzo krytycznie. Recenzje, które napisano w tymże postępowaniu są żenujące. I tak naprawdę to one są początkiem całego problemu. Tylko bowiem zażenowanie budzi fragment następujący recenzji:

Pracę ściśle naukową Andrzeja Zybertowicza oceniam krytycznie, jego działalność organizacyjna i dydaktyczną więcej niż pozytywnie. Osobiście uważam, że raz wyzwolona wola stania się profesorem jest nie do zatrzymania. Jeśli Andrzej Zybertowicz uznał, że są powody, aby przyznać mu profesrurę, to zapewne tak jest.

Wyjątkowo to durne słowa i mam nadzieję, że ich autor, prof. Wróbel z UW, będzie się ich wstydził przez wiele lat. I to właśnie ta recenzja, wraz z recenzją prof. Króla, która również kończy się konkluzją pozytywną, powodują, że mamy dzisiaj zamieszanie.

A to dlatego, że ja rozumiem argumentację, ze skoro wszystkie recenzje są pozytywne, decyzja Centralnej Komisji jest niezrozumiała. Od tego są recenzje, do cholery, żeby brać je pod uwagę. A recenzenci są od tego, żeby pisać rzetelne recenzje, a nie puszczać oko do Centralnej Komisji. I gdyby recenzenci napisali porządne recenzje, zamiast silić się na dowcip, sytuacji by dzisiaj nie było. A teraz po raz kolejny nauka polska dostaje po głowie. I najśmieszniejsze jest to, że dostaje słusznie, bo sami sobie to zrobiliśmy.

I co ciekawe, najlepiej wypada w tym wszystkim sam dr hab. Zybertowicz (którego działalności bardzo nie lubię), który zatweetował, że zapuścił sobie brodę, by mieć profesorski look. A tu się nie udało.  Muszę powiedzieć, że w kontekście to wyjątkowo dowcipny i uprzejmy tweet.

Swoją drogą,  dr hab. Zybertowicz zapewne o swej porażce nie dowiedział się z mediów, jednak jest coś naprawdę niesmacznego w tym, że Gazeta Wyborcza podaje na Twitterze informację o tym, a on na nią (zapewne) musi zareagować. I choć rozumiem, że Zybertowicz jest osobą publiczną, jego postępowanie profesorskie do działalności publicznej nie należy.

Żenujące to wszystko.

 

Brydż profesorski

Oto postępowanie profesorskie, na które zwrócono mi uwagę. W nim recenzja numer 2, w której czytamy nastepujące rzeczy.  Rzeczy, dodam, cokolwiek zaskakujące.

Prof. dr hab. Ryszard Zięba krytykuje profesoranta za rzeczy następujące.

1) Otóż nie opublikował książki profesorskiej, a nawet samodzielnej monografii.  Na dodatek, baran jeden, przedłożył książkę napisaną z kim innym i to dawno. jak można takie rzeczy w ogóle robić? W ogóle przecież nie opublikował żadnej monografii, a po habilitacje takowe się publikuje!

2)  Większość prac została wydana poza Polską w języku angielskim. Tu na szczęście prof. Zięba jest łaskawy, bo jednak, ufff, dostrzega to, że  bo kandydat wykształcił się w Niemczech. Powiedziałbym, że mógł zabić (piórem, rzecz jasna), a jednak nie powiedział, że profesorant nie pisze po niemiecku, co przecież, skoro wykształcony w Niemczech, powinien robić. No ale bez wątpienia te publikacje po angielsku obniżają wartość dorobku kandydata.

3) Kandydat publikuje prace wieloautorskie, a to przecież mankament (i to mówiąc oględnie, dodałbym). A nie mógłby się tak spiąć, napucyć, zebrać w sobie i sam napisać? Na przykład, jak, nie przymierzając, prof, Zięba, który współautorsko rzadko, a książki to tylko sam.  A napisał ich, doceńmy, wiele. Nie jak profesorant, co książki profesorskiej ani dudu.

4) Dochodzimy wreszcie do argumentu zasadniczego. Prof. Zięba pisze:

Nie można bowiem godzić się na nadawanie tytułu profesora w Polsce, Polakowi, który nie zna dorobku polskiej nauki

A przecież, co oczywiste, polski badacz powinien cytować Polaków. Dodałbym zresztą, że to nasz obywatelski i patriotyczny obowiązek. I ja na przykład lubię cytować panią Jolę z końca korytarza, pana Klemensa z budynku po drugiej stronie ulicy, a i młodego Patryka też zacytuję. On przecież też nasz. Ale jak przyjechał Manuel, to od razu mówiłem – obcych nie cytuję. I co mi zrobicie? Może jeszcze jakiegoś Nguyena mam cytować, co?

Recenzent kontynuuje:

Jego dorobek opublikowany nie wykorzystuje dorobku nauki polskiej, a Kandydat ubiega się o tytuł profesora w Polsce. Powinien znać te osiągnięcia i powiększać je o swoją wartość dodaną

I ja bym powiedział: nic dodać, nic ująć.

Nieśmiało, za moim korespondentem, zadałbym pytanie, czy gdyby kandydat nie był Polakiem, to nie musiałby znać dorobku polskiej nauki. Na przykład taki Hiszpan czy jakiś inny Szwajcar? A może polska profesura tylko dla Polaków. Nie dla psa obcego  kiełbasa. Żadnego woof woof, my, polscy profesorowie tylko hau hau. Po ludzku, po polsku. 

Prof. Ziębie poddałbym pod rozwagę jeszcze pytanie, czy może wartość pracy profesoranta polega na wkładzie w naukę, a nie w naukę polską. Nie żebym się od razu upierał, jednak wkład w naukę wydałby mi się pikiem wobec trefla wkładu w naukę polską; może nie od razu szlemem, ale choć szlemikiem wobec trzech bez atu. 

Cieszę się jednak, że są wśród nas obrońcy naszej polskiej nauki. Hasztag facepalm.

 

Ale wstyd umarł

Jakiś czas temu napisałem o tym, że droga z akademii do polityki powinna być w jedną stronę.  Jak na zawołanie pojawił się problem wypowiedzi jednego z medialnych i politycznych socjologów na temat uczestników Okrągłego Stołu. Zamieszanie się zrobiło na tyle duże, że zabrała głos małżonka profesora socjologii (którego profesurę również niedawno opisywałem). A wszystko dlatego, że profesorowi zagrożono procesem. A jeśli proces przegra, to będzie musiał zapłacić i to niemało.

Nie mam zamiaru pisać o sprawie, bo to blog akademicki, a nie polityczny i  cieszę się bardzo z tego, że dyskusje tutaj są nadal spokojne i bez hejtu. Odnieść się jednak chcę do tego, co napisał Jacek Żakowski na temat sprawy. Otóż publicysta uważa, że karą dla profesora socjologii powinien być wstyd, a nie ruina finansowa. A ja się z tym nie zgadzam (pomijam to, że wątpię, by do ruiny finansowej doszło).

Wzrusza mnie to, że p. Żakowski nadal uważa, że w akademii jeszcze ktoś zwraca uwagę na wstyd. Otóż, proszę Pana, nie, w akademii wstyd umarł. Okazuje się, że ani doktoraty, ani habilitacje, ani profesury  nie są gwarantem racjonalnych wypowiedzi. Co więcej, ja uważam również, że  jak ktoś chce być elita, to niech się jak elita zachowuje.

Napisałem już kilka postów na temat żenujących i obrzydliwych wypowiedzi przeróżnych doktorów i profesorów; jakiś tydzień temu w komentarzach pojawiła się linka do obrzydliwie antysemickiej wypowiedzi profesora z UMK. I co? I nic. Nic!! Przestaliśmy zwracać uwagę na to, że nasi dostojni koledzy pieprzą jak potłuczeni. Wstyd umarł na śmierć.

Wracając więc do sprawy profesora socjologii, powiedziałbym, że od niego wymagam znacznie więcej niż od dresiarza przebranego w garnitur. I jeśli profesor socjologii uważa, że ma prawo do wypowiadania każdej bzdury, musi też zrozumieć to, że inni również mają się prawo przed jego słowami bronić. I ja bym na miejscu profesora wyjaśnił to koleżance małżonce. A Pana Żakowskiego  odnoszenie się do wolności wypowiedzi za niepoważne.

Podsumowując więc, powiedziałbym, że kto słownym mieczem wojuje, ten  mieczem finansowym może dostać, że zacytuję innego profesora, w ryja.