See no evil, hear no evil, speak no evil

Przez lata pracy i prowadzenia tego bloga, wielokrotnie słyszałem o szczególnych praktykach promowania prac magisterskich w naukach społecznych i humanistycznych.

Otóż promotor/ka tworzy seminarium magisterskie, rozdaje tematy pracy magisterskich, które, tak się niesamowicie zdarza, odpowiadają rozdziałom pisanej przez promotora książki. Tak się też później niesamowicie dzieje, że promotor, który przecież przypadkiem orientuje się, co się dzieje, garściami czerpie z prac magisterskich swych magistrantów, ubogacając swe dzieło. Przy okazji, co powinno być oczywiste dla wszystkich, również zaszczyca magistrantów.

Promotor/ka oczywiście nie cytuje wykorzystanych prac (choć czasem dziękuje magistrantom – magistrantkom rzadziej – za owocne seminarium magisterskie), bo i po co. Przecież praca magisterska to i tak własność promotora, bo jakżeby sobie taki magistrant poradził bez intelektu, błyskotliwości i przenikliwych oczu promotora.

Piszę o tym dzisiaj dlatego, bo dostałem wczoraj maila, w którym czytam, że aby zaglądnąć do pracy magisterskiej przechowywanej przez uczelnię, trzeba uzyskać zgodę promotora. W tenże sposób autor/ka maila opisuje przedstawiony wyżej proces pisania pewnej książki. Niestety, nie można zweryfikować podejrzeń, że rozdziały to promowane przez autorkę prace magisterskie, bo ona nie wyraża zgody na to, by do tychże prac magisterskich zaglądnąć. I oczywiście nikt nie zauważa konfliktu interesów. Nikt nic nie zauważa.

To teraz trzy komentarze po tym, jak ręce opadły.

  1. Trzeba być skończonym łajdakiem/czką, żeby kraść prace swoich własnych podopiecznych. To tak obrzydliwe, że nie da się opisać tego w tym (mimo wszystko) kulturalnym blogu (pomimo używania przeze mnie na nim słowa 'dupa’).
  2. Trzeba być skończonym nieudacznikiem i wyjątkowo nędznym badaczem, by poziom pracy magisterskiej nadawał się do książki habilitacyjnej czy profesorskiej promotora.
  3. Słowo 'zbiorówka’ w odniesieniu do książki powinno mieć jednak znacznie szersze znaczenie niż to w powszechnym użyciu.

 

 

Bllpszszszsz………

W niniejszym poście używam rodzaju męskiego, jednak wcale nie musi, choć może, to oznaczać, że wszyscy zainteresowani są mężczyznami. Sprawa, o której napisano do mnie, ma się następująco (pomijam część szczegółów, by ukryć tożsamość zainteresowanych oraz osoby, które do mnie napisała).

 

Promotor. Promotor promuje doktoranta od dłuższego czasu, do tej pory nie zwracał uwagi za bardzo na doktoranta, nie zgłaszał też wobec niego zastrzeżeń.

 

Kontekst. Rada wydziału, w którym doktorant chciałby się doktoryzować, w ostatnim czasie postanowiła nie wszczynać kilku przewodów doktorskich. Wywołało to zdumienie jednych, przeraziło innych. Z kolei nasz promotor postanowił podjąć kroki. Można przypuszczać, że kroki wynikają z tego, że o promotorze można powiedzieć wiele, jednak nie to, że jest naukowcem wybitnym, no i się przestraszył.

 

Kroki. Gdy wieści o rzezi doktoranckich niewiniątek rozeszły się oraz odbiły echem, częścią tego echa stał się również promotor. Otóż nagle i bez uprzedzenia oznajmił doktorantowi, że doktorant całkowicie i zupełnie nie nadaje się na doktoranta i nie ma sensu tegoż doktoratu dalej pisać.

 

Doktorant. To jest najsmutniejsza część tej historii. Okazuje się, że doktorant wziął na poważnie słowa promotora. No, przecież noblesse oblige, nieprawdaż? I skoro profesor tak mówi, to mówi prawdę i może doktorant rzeczywiście nie się nadaje. Doktorant zwrócił się więc do osoby trzeciej z pytaniem, czy tak od razu powinien zrezygnować, czy może jednak można by mu dać jeszcze szansę. Na szczęście osoba trzecia miała młotek w szufladzie i poprosiła doktoranta, żeby się nim puknął w głowie.

 

Morał. O promotorze nie warto pisać, wszak jest to uprzejmy blog akademicki, a tu można by napisać tylko słowa powszechnie uważane za obraźliwe. Mam jednak pewną propozycję. Otóż może by warto od samego początku uczyć naszych doktorantów, że są pionkami w grach promotorskich, że promotorzy promują ich po to, żeby zrobić dobrze sobie samym i w momencie, gdy doktorant zagraża promotorowi, jego wizerunkowi czy jeszcze czemuś innemu, doktorant zostanie spuszczony w akademickim klozecie. Bez mrugnięcia promotorskiego oka.

 

 

PS. Jak zwykle dziękuję wszystkim, którzy do mnie piszą, za listy i zaufanie. Proszę też o dalsze listy.

PS2. Bardzo proszę też o niespekulowanie na temat tożsamości osób w powyższym wpisie. Ofiarą takich spekulacji będą tylko doktoranci.

Habilitacja rules OK!

Wziąłem niedawno udział w dyskusji na temat sukcesów młodszych pracowników naukowych. Pomimo tego, że uczestnicy różnili się w ocenach, wszyscy zgodzili się co do jednego i najważniejszego źródła swych sukcesów naukowych. Początkiem sukcesu młodych badaczy był ich promotor pracy doktorskiej! To promotor wprowadzał ich w życie naukowe, pomagał w pierwszych publikacjach (stawał się rzeczywistym współautorem, a nie dopisywał się), pokazywal im, jak się uprawia naukę. Usłyszałem również o wielu dobrze zapowiadających się doktorantach, którzy trafili do promotorów bez porządnego dorobku badawczo-publikacyjnego. Tacy badacze szybko odstawali od tych z promotorami z dorobkiem.

 

Gdy przysłuchiwałem się dyskusji, myślałem o osobach uprawnionych do promowania doktoratów. Habilitacja jest mało użytecznym kryterium oceny promotora. To raczej akademicka urawniłowka pozwalająca na to, by doktoraty promowali również wszyscy ci, których potencjał badawczy jest mizerny. Oczywiście, tak jak zapis o recenzentach habilitacyjnych  o międzynarodowej renomie jest marwty, niemożliwe do wprowadzenia są dorobkowe wymogi dla promotorów doktoratów. Habilitacja rules OK!

Jadę po bandzie

Rozmawiałem niedawno z kolegą w sprawie jego doktoranta. Uznaliśmy wspólnie, że doktorant skorzystałby na tym, gdbybym zaangażował się w jego w doktorat. Natychmiast jednak oświeciło nas, że nie ma mechanizmu, który pozwoliłby mi promować doktoranta wspólnie z kolegą. Obaj jesteśmy pracownikami samodzielnymi, a więc żaden z nas nie może być promotorem pomocniczym. A ja po raz kolejny nie rozumiem przepsiu, który zakazuje bycia promotorem pomocniczym profesorom (podwórkowym i pałacowym).

 

Po raz kolejny zastanawiam się też nad źródłami takiego zapisu. Czy to ujma na honorze profesora, że nie jest promotorem prawdziwym? Może profesor to 'miszcz’, który nikomu nie będzie pomagać? A może o to, że ustawodawca zakłada, że dwóch profesorów się nie dogada? Nie wiem, nie rozumiem oraz oświadczam, że chętnie zostałbym promotorem pomocniczym. Ba, mógłbym być nawet promotorem pomocniczym w przewodzie, w którym promotorem jest doktor.

 

Zastanawia mnie też, czy polska nauka kiedyś dojdzie do wniosku w promowaniu doktoratu nie idzie o stopnie, ale przede wszystkim o kompetencje w wąskiej specjalizacji doktoranta. Do tego można by dodać zazwyczaj nieobecne umiejętności promotorskie. Co więcej, ostrzegam wrażliwych, że jadę po bandzie, to nie profesor, a „zwykły” doktor może być najbardziej kompetentny do promowania doktoratu. Takich rewolucji jednak póki co nie przewidujemy.