Przez lata pracy i prowadzenia tego bloga, wielokrotnie słyszałem o szczególnych praktykach promowania prac magisterskich w naukach społecznych i humanistycznych.
Otóż promotor/ka tworzy seminarium magisterskie, rozdaje tematy pracy magisterskich, które, tak się niesamowicie zdarza, odpowiadają rozdziałom pisanej przez promotora książki. Tak się też później niesamowicie dzieje, że promotor, który przecież przypadkiem orientuje się, co się dzieje, garściami czerpie z prac magisterskich swych magistrantów, ubogacając swe dzieło. Przy okazji, co powinno być oczywiste dla wszystkich, również zaszczyca magistrantów.
Promotor/ka oczywiście nie cytuje wykorzystanych prac (choć czasem dziękuje magistrantom – magistrantkom rzadziej – za owocne seminarium magisterskie), bo i po co. Przecież praca magisterska to i tak własność promotora, bo jakżeby sobie taki magistrant poradził bez intelektu, błyskotliwości i przenikliwych oczu promotora.
Piszę o tym dzisiaj dlatego, bo dostałem wczoraj maila, w którym czytam, że aby zaglądnąć do pracy magisterskiej przechowywanej przez uczelnię, trzeba uzyskać zgodę promotora. W tenże sposób autor/ka maila opisuje przedstawiony wyżej proces pisania pewnej książki. Niestety, nie można zweryfikować podejrzeń, że rozdziały to promowane przez autorkę prace magisterskie, bo ona nie wyraża zgody na to, by do tychże prac magisterskich zaglądnąć. I oczywiście nikt nie zauważa konfliktu interesów. Nikt nic nie zauważa.
To teraz trzy komentarze po tym, jak ręce opadły.
- Trzeba być skończonym łajdakiem/czką, żeby kraść prace swoich własnych podopiecznych. To tak obrzydliwe, że nie da się opisać tego w tym (mimo wszystko) kulturalnym blogu (pomimo używania przeze mnie na nim słowa 'dupa’).
- Trzeba być skończonym nieudacznikiem i wyjątkowo nędznym badaczem, by poziom pracy magisterskiej nadawał się do książki habilitacyjnej czy profesorskiej promotora.
- Słowo 'zbiorówka’ w odniesieniu do książki powinno mieć jednak znacznie szersze znaczenie niż to w powszechnym użyciu.