O młotku i kompromitacji

1.  Już miałem pisać o czym innym (mam kilka zaległych listów, o których chcę napisać), jednak wpadła mi w ręce kolejna recenzja habilitacyjna, w której recenzent pisze coś takiego (nie jest to cytat, zbieżność z czymkolwiek jest przypadkowa):

Błędy i niedociągnięcia, o których piszę w tej recenzji, nie wpływają jednak na ogólną jakość rozprawy/dzieła, którą oceniam wysoko.

Niejednokrotnie czytałem zdanie tego typu i za każdym razem wkurza mnie to bardzo. Przecież to oczywista bzdura. Jeśli w pracy są błędy, niedociągnięcia, pomyłki czy inne uchybienia, to w sposób konieczny wpływają one na jakość pracy. W przeciwnym razie, nie warto byłoby się starać, żeby to, co robimy, było bezbłędne, bo nawet jeśli nasza praca jest bliska doskonałej, to nic, bo prace z błędami i uchybieniami, są równie bliskie ideału. Mnie jednak wydaje się, że nie są.

Oczywiście rozumiem, że niedociągnięcia w pracy nie muszą oznaczać, że doktorantowi, habilitantowi czy profesorantowi, stopień czy tytuł się nie należą, ale do cholery, nie udawajmy, że jak ktoś robi błędy w pracy, to to się nie liczy i praca jest jakby bezbłędna. No więc 'prawie bezbłędna’ czy też 'tak jakby bezbłędna’ to jednak nie to samo, co bezbłędna i może recenzenci wbili sobie to do głów.

I tak to apeluję do recenzentów, by od czasu do czasu stuknęli się porządnie młotkiem za każdym razem, gdy będą chcieli napisać o tym, że błędy w pracy nie wpływają na jej jakość. Moim zdaniem, jest dokładnie odwrotnie.

2. Skoro już piszę ad hoc, to wspomnę przy okazji, że prof. Śliwerski po raz kolejny uznał za stosowne napisać o kompromitacji dr Gruby (już nie odmienia jej przymiotnikowo, co uznam za swój sukces). Otóż, jak donosi Pan Profesor, dr Gruba poprosiła o to, by podzielono się z nią wydatkami na książki Pana Profesora. Szkoda, że Profesor nie wspomina, iż kwestia finansowania jest tylko częścią wpisu dr Gruby, która wskazuje na przykład, że jego książki nie cieszą się zainteresowaniem czytelników, co wspiera empirią, choć musimy w istnienie tejże empirii wierzyć jej na słowo.

Pedagog uznał prośbę o informację nt finansowania jego dzieł za kompromitację Pani Doktor (nazywając ja przy okazji ignorantką, co raczej świadczy o Panu Profesorze, a nie obiekcie jego ataku) ) i postanowił podzielić się ze światem tymiż wydatkami. Wydatki jak wydatki, jednak  uważam, że jeśli podatnik płaci za wydanie dzieł pedagogicznych nawet najwybitniejszego pedagog kraju, a może i terytorium jeszcze większego to, podatnik ma prawo wiedzieć, na co wydano jego pieniądze. I można by nawet argumentować, że 10 złotych za wydanie każdego z 600 egzemplarzy Pedagogiki ogólnej, to świetny dla podatnika interes. Trzeba jednak przyznać, że fundator tegoż woluminu nie wykazał się zbyt wielką ufnością w sukces dzieła. Trudno bowiem uznać 600 egz. za nakład obfity. Pedagogika ogólna nie znajdzie się na półkach księgarń miast i wsi polskich, z których nie będzie sfruwać jak, nie przymierzając, szybka jak błyskawica jaskółka.

Nawiasem mówiąc,  prof. Śliwerski tak często 'recenzuje’ książki innych, że nie rozumiem w ogóle, czemu mu tak bardzo przeszkadza mu recenzja jego dzieł. A przecież dr Gruba nie skupia się jedynie na wydatkach (jak implikuje pedagog), a pisze znacznie więcej. Gdzie tu kompromitacja, dalibóg nie wiem. Dodam też, że w swoim wpisie nt książek pedagoga, dr Gruba wskazuje, że nie są to książki badawcze (nie wiem, nie czytałem). Zmartwiło mnie to, bo jeśli recenzentka ma rację,  zastanawiałbym się, czy podatnik powinien finansować publikowanie refleksji pedagoga, czy też pedagog nie powinien zdać się na weryfikację rynkową. Kto wie, być może w przeciwieństwie do podręcznika, inne refleksje sprzedawać się będą jak pączki w tłusty czwartek.

Zakończę nowo utworzoną sentencją: Kto młotkiem wojuje, ten od młotka ginie. I po raz kolejny sugerowałbym Panu Profesorowi zastanowić się o kilka minut dłużej, czy powinien pisać o kompromitacji i o czyjej kompromitacji mu wpis wyjdzie.

W następnym wpisie wrócę do zaległych listów, bo tak czekają i czekają (za co szczerze przepraszam).

Napoleonek

„To nie recenzent ma tłumaczyć się z negatywnej recenzji czyjegoś doktoratu, habilitacji czy wniosku na tytuł naukowy”, pisze w niedawnym wpisie prof. Śliwerski. Po chwili dodaje:

Paradoksem jest to, że ktoś, kto nie zna rzeczywistych osiągnięć naukowych recenzentów swoich rozpraw, ośmiela się kwestionować ich kompetencje naukowe, a nawet brak renomy naukowej, w tym międzynarodowej czy nieizomorficzność specjalizacji do tej, jaką reprezentuje w swoich rozprawach habilitant. Drodzy habilitanci, to wasze osiągnięcia lub ich brak są oceniane, a nie na odwrót. Przydałoby się trochę więcej pokory wobec własnej ignorancji.

Od jakiegoś czasu staram się nie czytać blogu Śliwerskiego. Zbyt mnie irytuje. Od czasu, kiedy  po raz kolejny przeciągnął przez zęby nieudaną habilitację dr Gruby (tu jest ten żałosny wpis), oczywiście odmienianej przymiotnikowo, a nie rzeczownikowo (ale to śmieszne!!!). Po tym wpisie przestałem mieć ochotę na czytanie samouwielbionych wynurzeń naszego Katona polskiej pedagogiki. Ktoś zacytował go dzisiaj czy wczoraj i niestety zaglądnąłem. No i znalazłem kolejne mądrości.

Otóż najwybitniejszy z wybitnych pedagogów najwyraźniej uważa, że recenzenci w postępowaniach awansowych są nieomylni. Nie wolno kwestionować ich recenzji, przecież oni nie mogą nie mieć racji. Recenzent nie musi się tłumaczyć z negatywnej recenzji…

Prof. Śliwerski nierzadko pisze bzdury, jednak czasami sam przechodzi siebie i pisze takie bzdury, że zęby bolą. Otóż wpis, który przytaczam, należy właśnie do takich oto wpisów.

Wbrew temu, co pisze pedagogiczny koryfeusz, recenzent nie tylko powinien się tłumaczyć z negatywnych recenzji, powinien się tłumaczyć z każdej recenzji, którą napisze. Bowiem każdy z nas, kto pisze recenzje, powinien podejmować pełną odpowiedzialność za to, co pisze. A w szczególności za to, że nasze recenzje są rzetelne, uczciwe, nieunikające z konfliktu interesów (w którąkolwiek stronę on by przebiegał), opierające się nie na naszych subiektywnych preferencjach i odczuciach (choć bez wątpienia nie da się tego uniknąć), ale naszej wiedzy i znajomości tematyki recenzowanej pracy. Recenzję ma pisać ekspert głosem eksperta, a nie akademicki woźny latający po szkole z rózgą.

Czynienie z recenzenta nieomylnego papieża pedagogiki i zapewne też innych dyscyplin jest nie tylko głupie, jest też niebezpieczne. Recenzenci i ich recenzje mogą i powinny być poddawani ocenie (co często robi prof. Wroński zresztą). Być może powinna to być jedynie ocena moralno-zawodowa, jednak bez wątpienia należy jej dokonywać. To takiej ocenie właśnie poświęcona jest większość wpisów na tym blogu!

Martwi mnie, ba, przeraża, profesor, który uważa, że jest poza wszelką oceną. Że jego to oceni Bóg i historia, jak, nie przymierzając, jakiegoś Napoleona. Ja powiedziałbym – znaj proporcję, mocium panie. Piedestały się Panu Profesorowi pochrzaniły.

 

Żenada oburzenia

No to czas się wziąć za nowa akademicką bombę, czyli postępowanie profesorskie słynnego (w Polsce) i medialnego (w Polsce)  socjologa. Postępowanie zostało uwalone. Czy słusznie, czy nie, nie mnie sądzić. Nie znam się, choć te pozytywne-negatywne recenzje były bardzo krytyczne. Uważam przy tym, że aktualnie działający politycznie profesor (nie tylko ten zresztą)  nie powinien występować o tytuł naukowy. Jednak rozumiem, że mówimy tu o kwestii smaku, a smak, tak jak dno, w polskiej nauce i polityce zniknął tak dawno, że nikt nie pamięta o jego występowaniu w naturze.

Z nie do końca jasnego dla mnie powodu o postępowaniu napisała Gazeta.pl, Jakoś nie zauważyłem, żeby pisała o nadawanych profesurach, więc wyróżnia tę profesurę jako inną, szczególna, a ona taka być nie powinna. Gazeta napisała o tym, że o sprawie poinformował prof. Gadacz, który napisał, że nieprzyznaniem stopnia  środowisko stanęło na wysokości zadania. Napisał na FB, niestety, post już usunął. Na to wszystko z kolei oburzył się prof. Dudek, który uważa, że uwalenie dr.hab. Zybertowicza ma podłoże polityczne. Szkoda jednak, że nie oferuje żadnych dowodów na to. I jego post o kompromitacji i skandalu jest tak samo głupi jako post Gadacza o stawaniu na wysokości zadania.

I teraz ja swoje trzy grosze zaoferuję. O postępowaniu Zybertowicza pisałem  już wcześniej i pisałem bardzo krytycznie. Recenzje, które napisano w tymże postępowaniu są żenujące. I tak naprawdę to one są początkiem całego problemu. Tylko bowiem zażenowanie budzi fragment następujący recenzji:

Pracę ściśle naukową Andrzeja Zybertowicza oceniam krytycznie, jego działalność organizacyjna i dydaktyczną więcej niż pozytywnie. Osobiście uważam, że raz wyzwolona wola stania się profesorem jest nie do zatrzymania. Jeśli Andrzej Zybertowicz uznał, że są powody, aby przyznać mu profesrurę, to zapewne tak jest.

Wyjątkowo to durne słowa i mam nadzieję, że ich autor, prof. Wróbel z UW, będzie się ich wstydził przez wiele lat. I to właśnie ta recenzja, wraz z recenzją prof. Króla, która również kończy się konkluzją pozytywną, powodują, że mamy dzisiaj zamieszanie.

A to dlatego, że ja rozumiem argumentację, ze skoro wszystkie recenzje są pozytywne, decyzja Centralnej Komisji jest niezrozumiała. Od tego są recenzje, do cholery, żeby brać je pod uwagę. A recenzenci są od tego, żeby pisać rzetelne recenzje, a nie puszczać oko do Centralnej Komisji. I gdyby recenzenci napisali porządne recenzje, zamiast silić się na dowcip, sytuacji by dzisiaj nie było. A teraz po raz kolejny nauka polska dostaje po głowie. I najśmieszniejsze jest to, że dostaje słusznie, bo sami sobie to zrobiliśmy.

I co ciekawe, najlepiej wypada w tym wszystkim sam dr hab. Zybertowicz (którego działalności bardzo nie lubię), który zatweetował, że zapuścił sobie brodę, by mieć profesorski look. A tu się nie udało.  Muszę powiedzieć, że w kontekście to wyjątkowo dowcipny i uprzejmy tweet.

Swoją drogą,  dr hab. Zybertowicz zapewne o swej porażce nie dowiedział się z mediów, jednak jest coś naprawdę niesmacznego w tym, że Gazeta Wyborcza podaje na Twitterze informację o tym, a on na nią (zapewne) musi zareagować. I choć rozumiem, że Zybertowicz jest osobą publiczną, jego postępowanie profesorskie do działalności publicznej nie należy.

Żenujące to wszystko.

 

Brydż profesorski

Oto postępowanie profesorskie, na które zwrócono mi uwagę. W nim recenzja numer 2, w której czytamy nastepujące rzeczy.  Rzeczy, dodam, cokolwiek zaskakujące.

Prof. dr hab. Ryszard Zięba krytykuje profesoranta za rzeczy następujące.

1) Otóż nie opublikował książki profesorskiej, a nawet samodzielnej monografii.  Na dodatek, baran jeden, przedłożył książkę napisaną z kim innym i to dawno. jak można takie rzeczy w ogóle robić? W ogóle przecież nie opublikował żadnej monografii, a po habilitacje takowe się publikuje!

2)  Większość prac została wydana poza Polską w języku angielskim. Tu na szczęście prof. Zięba jest łaskawy, bo jednak, ufff, dostrzega to, że  bo kandydat wykształcił się w Niemczech. Powiedziałbym, że mógł zabić (piórem, rzecz jasna), a jednak nie powiedział, że profesorant nie pisze po niemiecku, co przecież, skoro wykształcony w Niemczech, powinien robić. No ale bez wątpienia te publikacje po angielsku obniżają wartość dorobku kandydata.

3) Kandydat publikuje prace wieloautorskie, a to przecież mankament (i to mówiąc oględnie, dodałbym). A nie mógłby się tak spiąć, napucyć, zebrać w sobie i sam napisać? Na przykład, jak, nie przymierzając, prof, Zięba, który współautorsko rzadko, a książki to tylko sam.  A napisał ich, doceńmy, wiele. Nie jak profesorant, co książki profesorskiej ani dudu.

4) Dochodzimy wreszcie do argumentu zasadniczego. Prof. Zięba pisze:

Nie można bowiem godzić się na nadawanie tytułu profesora w Polsce, Polakowi, który nie zna dorobku polskiej nauki

A przecież, co oczywiste, polski badacz powinien cytować Polaków. Dodałbym zresztą, że to nasz obywatelski i patriotyczny obowiązek. I ja na przykład lubię cytować panią Jolę z końca korytarza, pana Klemensa z budynku po drugiej stronie ulicy, a i młodego Patryka też zacytuję. On przecież też nasz. Ale jak przyjechał Manuel, to od razu mówiłem – obcych nie cytuję. I co mi zrobicie? Może jeszcze jakiegoś Nguyena mam cytować, co?

Recenzent kontynuuje:

Jego dorobek opublikowany nie wykorzystuje dorobku nauki polskiej, a Kandydat ubiega się o tytuł profesora w Polsce. Powinien znać te osiągnięcia i powiększać je o swoją wartość dodaną

I ja bym powiedział: nic dodać, nic ująć.

Nieśmiało, za moim korespondentem, zadałbym pytanie, czy gdyby kandydat nie był Polakiem, to nie musiałby znać dorobku polskiej nauki. Na przykład taki Hiszpan czy jakiś inny Szwajcar? A może polska profesura tylko dla Polaków. Nie dla psa obcego  kiełbasa. Żadnego woof woof, my, polscy profesorowie tylko hau hau. Po ludzku, po polsku. 

Prof. Ziębie poddałbym pod rozwagę jeszcze pytanie, czy może wartość pracy profesoranta polega na wkładzie w naukę, a nie w naukę polską. Nie żebym się od razu upierał, jednak wkład w naukę wydałby mi się pikiem wobec trefla wkładu w naukę polską; może nie od razu szlemem, ale choć szlemikiem wobec trzech bez atu. 

Cieszę się jednak, że są wśród nas obrońcy naszej polskiej nauki. Hasztag facepalm.

 

Okapi

Na stronach Centralnej Komisji opublikowano dobre praktyki recenzowania. Postanowiłem zapoznać się i douczyć. Część wskazówek jest niekontrowersyjna, część jednak budzi zdziwienie.

Centrala pisze:

Recenzent nie powinien podejmować się zadania związanego z oceną wniosku, gdy wykracza on poza zakres jego naukowego doświadczenia i kompetencji;

Zgadzamy się, prawda? Tylko że diabeł tkwi w szczegółach.  Tak, podejrzewam, że fizyk nie powinien oceniać literaturoznawcy i na odwrót. Jednak poza przypadkami oczywistymi, króluje szarość. Granica wykraczania poza doświadczenie i kompetencje jest płynna i nieokreślona. Na przykład, czy ktoś, kto się zna metodologii, ale nigdy nie stosował jej tak jak habilitant, powinien czy nie powinien recenzować? Co jeśli dorobek habilitanta jest po polsku (prawo), a w Polsce nie ma profesora, który się zajmuje tym, co habilitant? Rzeczywistość jak zawsze skrzeczy i sprowadza się do tego, że są  recenzenci, którzy odmawiają na wyrost, są też tacy, którzy znają się na wszystkim. Tak, wolimy tych pierwszych, jednak czy na pewno ich działania są pożądane?

Koryfeusze z CK zaznaczają:

Recenzje powinny być kompletne, rzetelne, dokładne i obiektywne, a oceny odpowiednio uzasadnione.

I właściwie wszystko OK, poza tym, że recenzje, oczywiście, nie mogą być obiektywne. Recenzent wypowiada swoje zdanie w recenzji, ba, niektórzy recenzenci piszą wprost, że ich recenzja to opinia. A opinie siłą rzeczy obiektywne nie są. Może więc koryfeusze z centrali piszą obiektywnie, mam wrażenie, że my, zwykli śmiertelnicy, nie.  Żeby było śmieszniej, załączony na stronie  dokument mówi właśnie o opiniach.

Wydawałoby się, że również przepis:

Recenzent uczestniczył lub uczestniczy wspólnie z wnioskodawcą w zespołach badawczych realizujących projekty finansowane w drodze konkursów krajowych lub zagranicznych;

należałoby poniuansować. Czy uczestnictwo w badaniach raz na zawsze wyklucza możliwość recenzowania czy uznamy, że 20 lat po tym, gdy habilitant, jako młody magister, głównie kawę w projekcie robił, zrecenzować by można?  Nie wiem, jaka powinna być odpowiedź, jednak chciałbym zauważyć, że w małych specjalnościach i tak wszyscy się znają jak łyse okapi, i to, czy współpracowali kiedyś czy nie, nie ma większego znaczenia. I tak pili wódkę razem.

Mam znajomego, niedawno upieczonego doktora habilitowanego, który jest bardzo lubiany w środowisku. Znalezienie przyzwoitego naukowca, z którym habilitant nie był na ty i w koleżeńskich stosunkach, było niemożliwe. Czy w takim razie habilitant nie powinien się habilitować?

Państwu w centrum chciałbym powiedzieć, że badania naukowe można prowadzić poza 'instytucjami naukowymi’ i przepis:

Recenzent prowadził lub prowadzi wspólnie z wnioskodawcą prace naukowe w instytucjach naukowych

nie ma większego sensu.

I mam podsumowanie. Działalność naukową i recenzyjną dość trudno jest ująć w zerojedynkowe przepisy, które należy stosować z całą surowością. I tak jest też tutaj. Rozczula wiara państwa centralnych w to, że są w stanie uzdrowić etykę recenzowania za pomocą kilkustronicowego dokumentu. Bowiem albo wylewają dziecko z kąpielą, albo nie rozumieją, na czym polega praca naukowa, albo wreszcie wprowadzają reguły na wyrost i spuchliznę.

Nauka nie dlatego będzie działać dobrze, bo CK przygotowała broszurkę o etyce recenzenta. Nauka będzie działać wtedy, gdy recenzent będzie wiedział, że za dętą recenzję spotka go środowiskowe wykluczenie i wstyd. A nie ma (i być nie może) takiego kodeksu etycznego, który mógłby to zrobić. Z ostracyzmem środowisko też się za bardzo nie śpieszy. Dopóty więc, dopóki recenzenci sami nie będą dokonywać rzetelnego osądu swych kompetencji, a rady/komisje nie będą piętnowały zachowań nieetycznych, trud popularyzatorski dzielnych członków Centralnej Komisji spełznie na niczym. Po prostu, miało być pięknie, wyszło jak zwykle.

Wina profesorów

Prof. Kulczycki zamieścił na Twitterze listę stachanowców habilitacji:

 

 

Są to dane za niecałe pięć lat i rekordzista napisał przynajmniej 6 recenzji rocznie (w danych nie uwzględniono postępowań umorzonych). Oto kilka komentarzy.

 

1. Na pierwszy rzut oka 'tuzy recenzowania’ nie piszą aż tak dużo, a przynajmniej ja spodziewałem się, że piszą jeszcze więcej. Jednak dane powyższe pokazują jedynie recenzowanie, a nie pokazują uczestnictwa w innych postępowaniach. Może warto byłoby zrobić takie zestawienie? Podejrzewam, że wpływ kilku/nastu jednostek na dyscyplinę okaże się znacznie większy.

 

2. Niejednokrotnie komentowano tutaj jednostkowy wpływ na dyscypliny, tabelka ta pokazuje go dość wyraźnie. Mnie jednak ciekawiłoby również to, jaki procent habilitacji w danej (pod)dyscyplinie recenzowali nasi mistrzowie.

 

Nawiasem mówiąc, pomimo tego, że 'wszyscy’ o tym wiemy, władza ministerialna ani się nie przejmowała, ani nadal nie przejmuje tym, że są dyscypliny (na myśl przychodzą w szczególności nauki ekonomiczne), którymi trzęsie kilka osób.

 

3. Nie jest przypadkiem, że ci, którzy recenzują najwięcej, to członkowie CK.  Przyjmując, że recenzent dostaje co najmniej 2 tysiące złotych za recenzję, nasz rekordzista zarobił ponad 60 tysięcy na recenzjach i, powiedzmy wprost, jest to suma niebagatelna. Dodając do tego recenzje doktorskie, przewodniczenie i uczestniczenie w postępowaniach, można bezpiecznie przyjąć, że mówimy o zarobkach znacznie ponad 100 tysięcy złotych. Starcza na przyzwoite wino.

 

Dodam, że w ciągu ostatnich kilku lat w postępowaniach habilitacyjnych widzę co chwila tego samego przewodniczącego, bardzo ważnego profesora w dyscyplinie. Mam zreszta wrażenie, że ten człowiek właściwie nic nie robi innego, tylko jeździ z posiedzenia na posiedzenie. I nie, nie sądzę, by chodziło tu o troskę o jakość postępowań, chodzi tylko o pieniądze. Żenujące? Tak, no ale przecież to państwo z CK go mianują, zapewne tak jak on dzielnie wyznacza tych, którzy na niego głosowali.

 

Wstyd umarł? Nie, jeszcze sie nie narodził.

 

In recenzent we trust?

Już jakiś czas temu dostałem list, w którym mój korespondent opisuje swoje przygody habilitacyjne. Będę pisał o nich z czasem. Dzisiaj o tym, co przeczytałem o recenzentach. Oto (nieco zredagowany) fragment listu:

jedna z osób (profesor) miała wkład dużo mniejszy od mojego. Zasadniczo równy wkładowi postdoka z prowincjonalnego niemieckiego uniwerka. Czułem lekkie zażenowanie, że recenzuje mnie taka osoba.

 

Niejednokrotnie pisałem o recenzentach źle dobranych, niekompetentnych, ale chyba nigdy nie spojrzałem na to z punktu widzenia habilitanta. No i mamy tutaj taką perspektywę.

 

Muszę powiedzieć, że długo się zastanawiałem, co napisać. Instynktownie zgadzam się z habilitantem. Czy można traktować poważnie postępowanie, w którym ocenia nas osoba z dorobkiem, który budzi zażenowanie? Mam z tym problem. Jednak sprawy są przecież bardziej złożone. Nie chcę bowiem wyrzucić wszystkich 'leśnych dziadków’, tylko dlatego, że uprawiali naukę w czasach, kiedy standardy dorobku były z innej planety.

 

Co z tym zrobić? Nie wiem. Znam profesorów, których dorobek przy dzisiejszych standardach jest żenujący. Jednak ja bym powieerzył im recenzowanie habilitacji. Z drugiej strony, myślę, że habilitant ma prawo mieć zaufanie do recenzenta i tego, że, na przykład, recenzent przekroczył barierę publikowania w dobrych międzynarodowych czasopismach. Habilitant nie powinien być zażenowany recezentem swego postępowania.

 

No i mamy pat.

 

Pępki świata

Jakiś czas temu dostałem list w sprawie recenzji w przewodzie habilitacyjnym w humanistyce. Mój korespondent wskazuje na jedno zdanie napisane przez recenzenta:

 

Badanie należało przeprowadzić tak:

 

I recenzent opisuje, jak ma wyglądać badanie, które by go usatysfakcjonowało. Recenzent nie mówi, że badanie przeprowadzone przez habilitanta jest złe. Nie. Recenzent jedynie mówi, że on by wolał, żeby zrobiono inne. Mojemu korespondentowi to się nie spodobało, mnie się również nie podoba takie recenzowanie. Recenzja, moim zdaniem, nie powinna być na temat tego, jak bardzo habilitant zbliżyl się w swoich badaniach do tego, co myśli recenzent.

 

Oczywiście, może być tak, że krytykowane przez recenzenta badania są skopane, przeprowadzone źle, metodologicznie niepoprawne itd, itd. (a jest ich wiele), jednak nawet wtedy recenzent nie jest, moim zdaniem, od tego, żeby udzielać habilitantowi dobrych rad, jak on sam (czy ona sama) zrobiłaby takie badania.

 

I tu dochodzimy do problemu szerszego. Na ile recenzent powinien zgadzać się z habilitantem? Czy recenzent powinien się w ogóle zastanawiać nad tym, czy mu się podoba, czy on sam zrobiłby badania podobnie czy inaczej? Moim zdaniem nie. Jest dla mnie oczywiste, że zgodność poglądów czy wizji naukowych jest nierelewantna z punktu widzenia recenzji awansowych.

 

Przez lata dostałem kilkanaście maili na ten temat z szerokiej humanistyki. Literaturznawcy źle interpretują, psycholodzy używają kwestionariuszy, których nie lubią recenzenci. Najciekawsi są jednak politolodzy. W politologii kluczowe jest według moich korespondentów wybieranie recenzentów z tej samej opcji politycznej. W przeciwnym razie bowiem, habilitant (czy też profesorant) zostanie uwalony. I bez znaczenia jest jakość dorobku.

 

Takie praktyki recenzyjne są moim zdaniem nierzetelne, absurdalne. Recenzenci mają oceniać to, co zrobił habilitant, a miarą tej oceny jest 'nauka’, a nie recenzent. Dobrze by było, gdyby recenzenci zakładali, że oni mogą się mylić. Tak po prostu. Na dodatek nie są centrum świata, z którego płynie wszelka wiedza.

Róbmy swoje

Zwrócono mi uwagę na następujący artykuł  o polskich praktykach recenzyjnych. Myślę, że artykuł warto przecczytać, ja z kolei chciałbym napisać kilka komentarzy na jego podstawie.

 

Pierwsza rzecz, to komentarz autora, że recenzji się nie komentuje. Zgdzam się z tym, co przeczytałem i tym bardziej kwestionowanie naszych praktyk recenzjyjnych jest ważne. Niestety, nie mam prostych rozwiązań. Nie wyobrażam sobie przecież, przy całej szczerości moich intencji, powiedzenie tuzowi dyscyplinarnemu, że jego recenzja jest nierzetelna. Nie jestem samobójcą. Nie wierzę też w interwencję Centralnej Komisji pod jakimkolwiek szyldem bedzie działać.

 

Tym bardziej jednak ważni są nasi koledzy profesorowie, ci o niekwestionowanej pozycji naukowej. To do nich należy wskazywanie problemów z recenzjami i nieprzejmowanie się tym, że podważają 'Prawdę’.

 

Po drugie, zgadzam się z autorem artykułu – 'wszyscy’ wiemy, kto pisze 'takie’ recenzje. Kilkukrotnie brałem udział w rozmowach na temat pewnego profesora, którego recenzje są nierzetelne. Jednak nikt nie chciał przyznać tego, raczej mówiliśmy o „tym kretynie” i strategiach obejścia go. I zamiast powiedzieć wprost, udawaliśmy, że wcale nie chodzi o nierzetelność.

 

Przy okazji jednak, znając „kretyna” i jego upodobania, jestem również pewien, że wykorzystamy jego recenzje, gdy będzie nam po drodze z nimi. 

 

Po trzecie, ja również spotkałem się z argumentami typu: „Ale to przecież nasz Janek!”, nasz kolega, który ma kredyt, dzieci i chorą matkę. Nie mam mądrych rozwiązań.

 

I wreszcie komentarz na temat tego, co prof. Mazur pisze o tym, co zyskalibyśmy pisząc tylko uczciwe recenzje. Otóż wydaje mi się, że zaskakująco mało. Szacunek jest tyle ulotny, co zastępowalny przez strach. Ja więc dodałbym, że zyskalibyśmy pewność, że nasz dorobek zostanie uczciwie oceniony. Gdy robiłem habilitację, bałem się nie tego, że mój dorobek nie wystarcza, ale tego, że nie wiem, kto go będzie oceniać. Wiara w uczciwość recenzji wyeliminowałaby ten strach. Tyle że to komfort tych, którzy jeszcze ie są w klubie. Więc klubowiczów interesuje w stopniu umiarkowanym. A fala działa nie tylko w wojsku.

 

Niestety, na razie nie będę wstrzymywać oddechu jednak. Róbmy swoje, uczciwie.

 



Napisał recenzję

Oto recenzja w postępowaniu habilitacyjnym w naukach technicznych. Recenzent pisze na stronie pierwszej, że osiągnięcie habilitacyjne jest po części wynikiem pracy doktorskiej. Na stronie 3 z kolei, prof. Wit Grzesik dodaje:

 

habilitant wielokrotnie przedstawia te same lub zbliżone wyniki badań w różnych publikacjach i wykorzystuje stosunkowo krótki okres ich publikacji 2014-2017. Zalecam na przyszłość większą dbałość o standardy etyczne w tym zakresie. 

 

Chwilę później pisze o tym, że nie podoba mu się powielanie publikacji w czasopismach nieindeksowanych. Recenzent mówi o powielaniu m.in. wnioskowania i wyników.

 

Mamy zatem postępowanie habilitacyjne, w którym osiągnięcie jest po części oparte na doktoracie oraz dorobek, który jest powielany z publikacji na publikację. I ja mam pytanie do prof. Grzesika – jak Panu wyszła z tego wszystkiego pozytywna konkluzja recenzji? Co jeszcze musi zrobić habilitant, żeby jednak Pan uznał, że coś jest nie teges i może jednak warto uznać, że habilitacja nie należy się jak psu kość?

 

Mam jeszcze jeden problem z omawianą recenzją. Recenzent pisze, że na własną rękę wyszukiwał informacje na temat habilitanta. Nie podoba mi się to. Recenzje powinny być pisane na podstawie przedstawionej dokumentacji. W przeciwnym razie nie tylko będziemy mieli recenzje pisane na podstawie 'wywiadu środowiskowego’ (vel plotek), ale również recenzje będą pisane na podstawie różnych informacji. Recenzenckie dochodzenia powinny ograniczać się do weryfikacji podanych przez habilitanta informacji – np. istnienia publikacji. Recenzent to nie detektyw.