W niedawnej Polityce pojawił się artykuł profesorów Jemielniaka i Steca na temat nowej ustawy. Artykuł jest sceptyczny wobec i samej reformy, i diagnozy tego, co wymaga samej poprawy, z czym zresztą zgadzam się. Kolejna reforma to kolejne zamieszanie. Chciałbym jednak dodać swoje trzy grosze w sprawie habilitacji, choć autorzy piszą nie tyllko o tym.
Zgadzam się z autorami, gdy mówią o fetyszyzacji habilitacji, a także z tym, że obecne procedury awansowe nie odbiegają za bardzo do tego, co mamy na świecie. Hablitacja jest formą drugiego (po doktoracie, a przed profesurą) awansu naukowego, ma swoje zalety, ma swoje wady. Autorzy podkreślają zalety państwowości habilitacji, choć zdają się nie zauważać już istniejących znacznych różnic między habilitacjami na różnych uczelniach. Czy warto sie jednak nad tym zastanawiać? Moim zdaniem nie.
A dlatego, że jest zupełnie obojętne, jak będzie wyglądać habilitacja i czy w ogóle nawet będzie. Bo ważne jest to, czy recenzenci zaczną pisać rzetelne recenzje. I konia z rzędem temu, kto do tego doprowadzi. Minister ze wszystkimi świętymi mogą sobie wprowadzać reguły i procedury, na jakie tylko mają ochotę. Jeśli jednak reguły te będą mniej lub bardziej powszechnie ignorowane, o kant naszego akademickiego tyłka je robić. Co więcej, jeśli na dęte recenzje nadal będzie mniej czy bardziej powszechne przyzwolenie, kolejna ustawa, a także ich pięć następnych, nie zmieni niczego w procedurach awansowych. Kształt habilitacji jest moim zdaniem tematem zastępczym. Reszta tego, co napiszę, jest wobec powyższego drugorzędna i piszę to, bo coś napisać trzeba.
Nie zgadzam się z autorami artykułu w sprawie znaczącego wkładu – moim zdaniem powtarzają oni polskie zadęcie habilitacyjne. Przeciętni, a nawet i nieprzeciętni, doktorzy habilitowani nie mają istotnego wkładu w nic poza swoimi karierami i jeśli chciałbym jakiejkolwiek zmiany w przepisach awansowych, to właśnie chciałbym zastąpienia nonsensu 'znacznego wkładu w rozwój dyscypliny’ zwykłym 'znacznym dorobkiem’. Jesteśmy krajem, w którym tysiące profesorów podwórkowych i ogółnoterytorialnych, ma certyfikowany znaczny wkład, choć nikt w dyscyplinie o nich nie słyszał poza ich kolegami z pracy i ze studiów. Ta zmiana jest jednak nieważna, jeśli nadal procedury będą nierzetelnie prowadzone.
Moim zdaniem naiwnością jest też oczekiwanie, że 10 najlepszych prac przedstawianych do habilitacji będzie czynnikiem projakościowym. Chciałbym zwrocić uwagę, że dzisiaj wielu habilitatnów przedstawia do oceny znacznie mniej niż 10 publikacji, na przykład tylko jedną, i nie miało to żadnego wpływu na poprawienie jakości habilitacji. Nie wpłynęło też na poprawę jakości recenzji. Powtórzę jednak: przytłaczająca część z nas nie ma znaczącego wpływu na rozwój dyscypliny i nie zmieni tego przedstawienie dowolnej liczby publikacji. Możemy się jedynie wykazywać dobrym, bardzo dobrym, świetnym dorobkiem naukowym.
O wymogu wypromowania doktoranta, zgadzam się kompletnie z autorami. To idiotyczne, choć trzeciorzędne.
Obecny minister chce mieć ustawę, więc będzie miał ustawę. Nie ma najmniejszego znaczenia to, czy warto ją mieć i co ma w niej być. Poza kolejnym zamieszaniem ustawa nie zmieni nic w sprawach ważnych, nie mowiąc o bardzo ważnych. Jeśli miałym stawiać na konkretne jej konsekwencje, to postawiłbym na to, że jeszcze więcej polskich uczonych wyjedzie z Polski, mając serdecznie dość kolejnej ustawy. Ale grunt, że minister przejdzie do historii jako twórca kolejnej reformy. Mdli mnie od tego, mówiąc szczerze.