Ustawowa świetność

Zwrócono mi uwagę na opublikowany już jakiś czas temu komentarz komentarz do proponowanej ustawy o nauce. Zwracam na niego uwagę, choć się z nim w większości nie zgadzam. Oto mój komentarz.

 

1. Czy promowanie doktorantów powinno być uzależnione od habilitacji? Moim zdaniem, niekoniecznie. Czy w związku z tym, należy promowanie uwolnic, by uwolnić tę niesamowitą energię młodych tłamszonych doktorów i pozwolić im promować? Otóż moim zdaniem też nie.

 

Ja sam na przykład zwlekam z doktorantami, choć habilitowałem się już jakiś czas temu. A to dlatego, że chcę się przyglądnąć kilku przewodom, napisać kilka recnezji. Być może jestem zbyt ostrożny, ale irytuje mnie przekonanie, że każdy doktor powinien natychmiast zacząć promować doktorantów, bo mu się należy, a on by chciał.

 

2. Już chyba pisałem, że uważam pomysł habilitacji z grantu wielkiego, europejskiego czy jakiegokolwiek innego za tak głupi, że nie chce mi się go komentować.

 

3. Muszę powiedzieć, że nie do końca rozumiem, o co chodzi z byciem niezależnym badaczem. Od lat jestem niezależnym badaczem. Habilitacja niczego tu nie zmieniła. Ale jeśli do uwolnienia tej drzemiącej energii świetnych młodych doktorów potrzeba ustawowego stwierdzenia, że oni są świetni i niezależni, to ja nawet byłby skłonny w osobnej ustawie to zapisać.

 

Mdłości

W niedawnej Polityce pojawił się artykuł profesorów Jemielniaka i Steca na temat nowej ustawy. Artykuł jest sceptyczny wobec i samej reformy, i diagnozy tego, co wymaga samej poprawy, z czym zresztą zgadzam się. Kolejna reforma to kolejne zamieszanie. Chciałbym jednak dodać swoje trzy grosze w sprawie habilitacji, choć autorzy piszą nie tyllko o tym.

 

Zgadzam się z autorami, gdy mówią o fetyszyzacji habilitacji, a także z tym, że obecne procedury awansowe nie odbiegają za bardzo do tego, co mamy na świecie. Hablitacja jest formą drugiego (po doktoracie, a przed profesurą) awansu naukowego, ma swoje zalety, ma swoje wady. Autorzy podkreślają zalety państwowości habilitacji, choć zdają się nie zauważać już istniejących znacznych różnic między habilitacjami na różnych uczelniach. Czy warto sie jednak nad tym zastanawiać? Moim zdaniem nie.

 

A dlatego, że jest zupełnie obojętne, jak będzie wyglądać habilitacja i czy w ogóle nawet będzie. Bo ważne jest to, czy  recenzenci zaczną pisać rzetelne recenzje. I konia z rzędem temu, kto do tego doprowadzi. Minister ze wszystkimi świętymi mogą sobie wprowadzać reguły i procedury, na jakie tylko mają ochotę. Jeśli jednak reguły te będą mniej lub bardziej powszechnie ignorowane, o kant naszego akademickiego tyłka je robić. Co więcej, jeśli na dęte recenzje nadal będzie mniej czy bardziej powszechne przyzwolenie, kolejna ustawa, a także ich pięć następnych, nie zmieni niczego w procedurach awansowych. Kształt habilitacji jest moim zdaniem tematem zastępczym. Reszta tego, co napiszę, jest wobec powyższego drugorzędna i piszę to, bo coś napisać trzeba.

 

Nie zgadzam się z autorami artykułu w sprawie znaczącego wkładu – moim zdaniem powtarzają oni polskie zadęcie habilitacyjne. Przeciętni, a nawet i nieprzeciętni, doktorzy habilitowani nie mają istotnego wkładu w nic poza swoimi karierami i jeśli chciałbym jakiejkolwiek zmiany w przepisach awansowych, to właśnie chciałbym zastąpienia nonsensu 'znacznego wkładu w rozwój dyscypliny’ zwykłym 'znacznym dorobkiem’. Jesteśmy krajem, w którym tysiące profesorów podwórkowych i ogółnoterytorialnych, ma certyfikowany znaczny wkład, choć nikt w dyscyplinie o nich nie słyszał poza ich kolegami z pracy i ze studiów. Ta zmiana jest jednak nieważna, jeśli nadal procedury będą nierzetelnie prowadzone.

 

Moim zdaniem naiwnością jest też oczekiwanie, że 10 najlepszych prac przedstawianych do habilitacji będzie czynnikiem projakościowym. Chciałbym zwrocić uwagę, że dzisiaj wielu habilitatnów przedstawia do oceny znacznie mniej niż 10 publikacji, na przykład tylko jedną, i nie miało to żadnego wpływu na poprawienie jakości habilitacji. Nie wpłynęło też na poprawę jakości recenzji. Powtórzę jednak: przytłaczająca część z nas nie ma znaczącego wpływu na rozwój dyscypliny i nie zmieni tego przedstawienie dowolnej liczby publikacji. Możemy się jedynie wykazywać dobrym, bardzo dobrym, świetnym dorobkiem naukowym. 

 

O wymogu wypromowania doktoranta, zgadzam się kompletnie z autorami. To idiotyczne, choć trzeciorzędne.

 

Obecny minister chce mieć ustawę, więc będzie miał ustawę. Nie ma najmniejszego znaczenia to, czy warto ją mieć i co ma w niej być. Poza kolejnym zamieszaniem ustawa nie zmieni nic w sprawach ważnych, nie mowiąc o bardzo ważnych. Jeśli miałym stawiać na konkretne jej konsekwencje, to postawiłbym na to, że jeszcze więcej polskich uczonych wyjedzie z Polski, mając serdecznie dość kolejnej ustawy. Ale grunt, że minister przejdzie do historii jako twórca kolejnej reformy. Mdli mnie od tego, mówiąc szczerze.

Pany i dziady

W komentarzach rozpoczęła się dyskusja na temat założeń ustawy proponowanych przez zespół prof. Kwieka. Dorzucam swoje trzy grosze do dwóch założeń. Autorzy proponują, by podzielić uczelnie na trzy grupy: badawcze (w tym flagowe), badawczo-dydaktyczne, dydaktyczne. Zwracam uwagę przy okazji na (moim zdaniem żenującą) ocenność słowa 'flagowe’. Nie zgadzam się z takim podziałem, uważam, że jest szkodliwy i doprowadzi do zabetonowania obecnej sytuacji w nauce polskiej i w dłuższej perspektywie do zawężenia bazy badawczej w Polsce. Oto (między innymi) dlaczego:

 

1. Propozycja zakłada homogeniczność uczelni badawczych/flagowych, a w rzeczywistości uczelnie flagowe, tak jak wszystkie inne, mają silne, średnie i słabe jednostki, silniejszych i słabszych pracowników. Promowanie wszystkich jest nieporozumieniem.

2. Na Twitterze wspomniano również, że brytyjska REF pokazała, że badanie na najwyższym poziomie światowym prowadzone są na wszystkich uczelniach. Oflagowanie części moim zdaniem może oznaczać ryzyko utraty badań na tych 'gorszych’ uczelniach.

3. Wyróżnianie uczelni flagowych jest antymotywacyjne. Uczelnie flagowe, dostając więcej pieniędzy, będą stawały się coraz bardziej flagowe, a pozostałe coraz bardziej 'nieflagowe’. W rzeczywistości doprowadzi to do zawężenia bazy badawczej w Polsce.

4. Pracowników 'nieflagowych’ skazujemy na wegetację profesjonalną. Ich ambicje, aspiracje i potencjał naukowy przestają znaczyć, bo skazujemy ich na 'gorszość’. To niesprawiedliwe i przeciwużyteczne.

 

Jeszcze gorszym pomysłem jest, moim zdaniem, ograniczenie nadawania stopni do uczelni A/A+. W dyskusji napisano już o tym, że to powoduje gigantyczną kumulację władzy w rękach mniejszości. Ale to tylko początek. Propozycja znów zakłada, że osoby w radzie wydziału kategorii A+ są zawsze i koniecznie lepsi naukowo od członków rady wydziału o kategorii B. Moim zdaniem to założenie, które nie ma oparcia w rzezcywistości. Pomysł, że to profesorowie, członkowie RW, są głównie odpowiedzialni za kategorie naukowe ich jednostek to przejaw myślenia życzeniowego.

 

Na czym więc polega esencja tychże propozycji? Ano na tym, że stworzy się ileś tam superjednostek, w których będą pracować superprofesorowie (bez względu na ich dorobek naukowy), którzy będą rządzić nauką polską. Do nich też trafią pieniądze na działalność naukową. Reszta to będą legiony ubogich krewnych, którzy będą się łasić przy pańskim stole, bez względu na swój potencjał i dorobek. Podejrzewam przy okazji, że zespół prof. Kwieka zakłada, że sam również się w tej 'elicie’ znajdzie.