Taką mamy naukę

Na Twitterze pojawił się wpis (podałem dalej) z blogu „socjobloger”. Wpis jest o recenzjach habilitacyjnych, a moją szczególną uwagę zwrócił następujący akapit: 

 

Otóż zwłaszcza te dwie ostatnie praktyki (wymuszone przez system) stanowią wręcz obrazę szanującego się Recenzenta, który – o ile nie jest fetyszystą – nie będzie przywiązywał żadnej wagi do tego, ile razy kto był cytowany ani gdzie publikował. Wszystko to bowiem (co już wielokrotnie było stwierdzone) w żadnym razie nie odzwierciedla poziomu naukowego czyjegoś dorobku. Podstawą prawdziwie obiektywnej, merytorycznej i autonomicznej oceny powinna być dla Recenzenta porządna lektura załączonych tekstów i nic więcej.

 

Stwierdzenie bardzo autorytatywne, jak dla mnie zbyt autorytatywne. Czy rzeczywiście można uznać, że dorobek przez nikogo niecytowany (poza samym habilitantem) jest podobny do dorobku, który jest cytowany setki czy tysiące razy?

 

Moim zdaniem, odpowiedź twierdząca na takie pytanie jest nonsensem. Rozumiem różnice między dyscyplinami, badania niszowe, cytowania negatywne, ale żeby nikt nie uważał, że publikacje habilitanta są godne uwagi? I odwrotnie, jest wielu polskich profesorów, których trzeba i wypada zacytować i te cytowania, zazwyczaj tylko w polskich publikacjach, należy umieć czytać, jednak to, że 'nikt’ wielu polskich pedagogów, lingwistów czy historyków nie cytuje nigdzie poza Polską, coś nam jednak o tych naukowcach (i dyscyplinach) mówi.

 

Nie znam też żadnego uczonego o tzw. uznanej renomie, którego nikt nie cytuje. I oczywiście, oni nie są wybitni, bo się ich cytuje, raczej ich się cytuje, bo są wybitni, ale jednak ich się cytuje!

 

Zadajmy więc drugie pytanie. Czy rzeczywiście nie musimy przywiązywać 'żadnej wagi’ do tego, że jeden habilitant regularnie publikuje w Annual Review of Sociology (uznanym w kilku miejscach za najlepsze czasopismo w socjologii), a drugi, powiedzmy, w Sieradzko-Kaliskich Zeszytach Socjologiczno-Technicznych?

 

Twierdząca odpowiedź to znów absurd. Oczywiście, dorobek pierwszej osoby nie musi być koniecznie doskonały, a drugiej koniecznie bezwartościowy, jednak stwierdzenie, że miejsce publikacji nie ma żadnego znaczenia, jest idiotyzmem. I, mówiąc z doświadczenia, z reguły powtarzane jest przez ludzi, którzy jedynie publikują lokalnie. Przecież publikacje obu habilitantów przechodzą diametralnie inny proces recenzyjny! I nawet (szaleńczo) zakładając, że sieradzko-kaliski habilitant publikuje na tym samym poziomie, co ten międzynarodowy, jego publikacje wskazują, że nie rozumie, jak się dzisiaj uprawia naukę.

 

Czy z tego wynika, że drugiego habilitanta należy automatycznie uwalić? W niektórych dyscyplinach tak by się właśnie stało i ja raczej z takim podejściem się zgadzam. No ale być może w socjologii nie (i warto recenzować od nowa wszystkie publikacje, bo jak wiadomo, recenzent habilitacyjny jest w stanie permanentnej epifanii). Ale to oznacza, że polska socjologia (a przynajmniej jej część) sama zamyka się w swoim zaścianku, rezygnując z kontaktu z socjologią międzynarodową i dyskusją z nią. I o ile rozumiem, że można uznać, że 'taką mamy socjologię’, to jednak robienie zasady z odrzucenia praktyk międzynarodowej nauki jest moim zdaniem szkodliwe.

 

I na koniec. Bloger pisze:

 

Niech podane przez Habilitanta fakty posłużą nie tylko do jego oceny, ale też do oceny i napiętnowania systemu, który w ten sposób zaprzepaszcza szanse na rozwój polskiej nauki.

 

Nie, drogi socjoblogerze. Po pierwsze, recenzja habilitacyjna nie jest od walki z czymkolwiek i radziłbym walczyć na własny rachunek. Po drugie, to nie ten straszny system, to raczej zamykanie się we własnym zaścianku zaprzepaszcza szanse na rozwój nauki polskiej.