Vanitas?

Trwa kolejna dyskusja na temat tego, co ma oceniać recenzent habilitacyjny. I po raz kolejny wyłania się znacząca niespójność w ocenach dorobku habilitacyjnego. I tak, habilitant publikujący lokalnie, gdy trafi do recenzenta z jednej strony sporu, może z powodzeniem uzyskać ocenę (bardzo) pozytywną, jeśli jednak trafi do recenzenta z drugiej strony może równie łatwo uzyskać ocenę negatywną. Sądząc po recenzjach, ten pierwszy scenariusz jest bardziej prawdopodobny, jednak jest niejedno postępowanie, w którym ten drugi scenariusz stał się faktem (i to na dodatek w tej samej dyscyplinie, co ten pierwszy!).

 

Ta niespójność, według mnie, wykracza znacznie poza profesjonalny osąd recenzenta, o który go prosimy. Mamy tu do czynienia z różnicami w całej wizji habilitacji i jakości dorobku, różnice, które czynią habilitację procedurą właśnie niespójną i uzależnioną nie od oceny samego dorobku, ale zasad jego oceniania. A przecież zasady powinny być przecież podobne we wszystkich przewodach. Co więcej, w obu scenariuszach możemy mieć do czynienia z rzetelnymi recenzentami – oni po prostu grają według innych reguł.

 

Oczywiście trudno oczekiwać, że wszscy recenzenci zgodzą się z opinią wszystkich recenzentów. To niemożliwe, dlatego jest tychże recenzetów trzech, a na dodatek jest komisja habilitacyjna. Jednak habilitanci powinni być oceniani według tych samych reguł. A zatem czy, powiedzmy,  historyk piszący w powiecie ma taki sam dorobek, co historyk piszący w czasopismach ogólnopolskich, nie mówiąc o historyku wyściubiającym nosa poza granice i poddającym się ocenie międzynarodowej (wiszą tacy na stronach CK!!)? Czy ów historyk wydający książkę własnym sumptem napisał książkę, którą można zestawić z taką wydaną w zacnym wydawnictwie. Nie chcę odpowiadać na takie pytania, jednak recenzenci muszą. I odpowiadają różnie, a dla mnie to problem.

 

Na zakończenie dodam, że na świecie jest wiele wydawnictw, które wydają książki autorów chętnych za to zapłacić. Nazywają się vanity presses.