Pod wczorajszym wpisem u prof. Śliwerskiego następująca wymiana komentarzy.
Najpierw pisze przeciwnik kolokwium:
Znów powrót do kolokwium habilitacyjnego? Przecież to jakieś nieporozumienie, żeby jedna rozmowa w niesamowitym stresie (od tego zależy przecież dalsze życie – dosłownie) decydowała o wszystkim. Człowiek pracuje wiele lat na swój dorobek, a 20 minut ma decydować? Przecież wszyscy wiedzą, że były sytuacje, gdy habilitant miał 3 czy 4 pozytywne recenzje, a nie przechodził kolokwium. Zgadzam się, że habilitacja prowadzi do tego, że człowiek nie koncentruje się na badaniach, które chciałby robić, ale na takich, które doprowadzą go do awansu i na mnóstwie innych zbędnych rzeczy, którymi musi zapełnić swój autoreferat.
Po jakimś czasie widzimy odpowiedź:
Drogi Anonimowy z godz 12:28 13 IV – a jakie znaczenie ma to ze zależy „dalsze życie”. Habilitacja, lub inne procedury są po to, bo od tego zależy poziom nauki (a nie czyjeś tam życie). Jakością życia zajmują się związki zawodowe. A pracodawca ma prawo i obowiązek sprawdzać i oceniać kwalifikacje pracowników.
Członek CK
Mówiąc szczerze, nie wiedziałem, czy bardziej sie wkurzyć czy się roześmiać. Ale postanowiłem się nie wkurzać. Po prostu, arogancja wpisu „członka CK” (która zresztą może wskazywać na prawdziwość podpisu), nonszalancja, z jaką ten „członek” mówi o „czyimś tam życiu” pokazuje świetnie, z kim mamy do czynienia. Roześmiałem się więc, gdy przeczytałem o projakościowej roli habilitacji i kolokwium habilitacyjnego. Rzeczywiście, co habilitacja, to uczony klasy międzynardowej, co kolokwium, to naukowy kamień milowy, a świat się uczy polskiego, żeby szczególnie dzieła polskich humanistów i społecznych poczytać. Do tego oczywiście należy dodać Centralną Komisję, której członkowie w pocie czoła masowo wypełniają komisje habiltacyjne jak Polska długa i szeroka, walcząc, rzecz jasna, o poziom nauki. Poziom nauki wzrasta czy nie, ale przynajmniej biznes się kręci na całego.
Pozostaje więc pytanie, czy pan „członek” tak serio czy jaja sobie robi?